Instynktownie czuję, że do
opowiedzenia tej krótkiej, z zamiaru zabawnej historyjki, bardziej nadawałoby
się konto na Twitterze lub Instagramie (gdzie hashtagi takie jak #użydówzawszedrogo
i #biedanazmywaku w prosty sposób umiejscowiłyby ją w odpowiednim milieu)albo
fanpejdż na Facebooku (gdzie w komentarzu wystarczyłoby napisać @dlaczego
zawsze pod koniec pieniędzy jest tak dużo miesiąca i można byłoby uchodzić za
osobę względnie dowcipną a ponadto obytą w social mediach), ale że jak diabeł
święconej wody obawiam się przeistoczenia w osobę publikującą zdjęcia swojego
talerza, blog musi na razie posłużyć jako jedyne narzędzie mojej ekspresji. Te
osiemdziesiąt pięć słów w jednym zdaniu, zapewne ze złą interpunkcją, tytułem
wstępu. A premiera zabawnej anegdoty następuje teraz. Now. Jak
napisałyby Czarlizy i Dżesiki na Instagramie, w komentarzu akompaniującym
zdjęciu z chłopcem lub z talerzem.
Na kampusie Uniwersytetu
Telawiwskiego jest kilka miejsc, gdzie można kupić nienajgorsze drugie
śniadanie lub lanczyk, ale moja wrodzona polska oszczędność wiodąca lud do
Biedronek każe mi żywić się w darmowej stołówce mamy Motka, pozwalając jedynie
na śmietankowego loda z McDonald’sa za 3 szekle. Ten lód to nagroda za
napisanie dwóch akapitów pracy magisterskiej dziennie, co uznaje za szczyt
mojej efektywności. Jakiś czas temu (zanim los się odmienił – może nie
diametralnie, ale dość znacząco), płacąc za wspomnianego loda, odkryłam, że mam
w portfelu banknot pięciodolarowy. Nadziwiłam się, nagłowiłam, stwierdziłam, że
to zapewne napiwek od jednego z klientów mojej restauracji (bardziej pasowałoby
tu określenie letni obóz pracy, wystąpił bowiem taki element jak kapo Asaf, przy
czterdziestostopniowym upale karcący za obijanie się przy kraniku z zimną wodą),
który po tygodniu spędzonym na plaży nie zorientował się,
że obowiązującą w Izraelu walutą nie jest American Dolar. Czym prędzej więc wybrałam
się, nie do Betlejem, a na pocztę przy ulicy Chaim Levanon i postanowiłam moim banknotem zahandlować, w
ręku trzymając jeszcze niedokończonego loda. Z amerykańskim uśmiechem na ustach,
kompatybilnym z walutą, podeszłam do okienka i zażyczyłam sobie jego wymiany na
szekle. Osiemnaście przecinek pięć szekli dokładnie (czyli trzy jogurty w
supermarkecie lub niecałe trzy bilety na autobus miejski, gdyby ktoś chciał sobie
zobrazować). Urzędnik poczty uśmiechnął się nieco drwiąco (ale nie zostańcie
przez to antysemitami, proszę!) i powiedział: „So what, you want to buy another
icecream?” (to że kierowcy autobusów, starzy i śmierdzący papierosami
taksówkarze, panie w bibliotece, kasjerki w SuperPharmie, dosłownie każdy
w Izraelu, mówi po angielsku nigdy nie przestanie mnie zadziwiać). Poczułam
wtedy, że osiągnęłam dno*
mojego ubóstwa i wiedziałam, że muszę zacząć działać.
Tak kiedyś zacznie się moja
książka, będzie to Bildungsroman, opisująca dzieje biednej emigrantki z
Europy Wschodniej, dzielnie pokonującej przeciwności losu w pustynnym kraju na
Bliskim Wschodzie. Wkrótce po osiedleniu się na stałe w nadmorskiej metropolii,
protagonistka – wciąż jeszcze nieposiadająca statusu rezydentki – rozpocznie karierę
w sieci hoteli, gdzie niestrudzenie od 7.30 do 10.30 będzie serwować śniadania
i cieszyć się, że może za darmo pić świeży sok z kibucowych pomarańczy i jeść słodziutkie koszerne croissanty, a w podzięce
za zaangażowanie dostanie szlafrok (pewnie pozostałość tych zamawianych do hotelu) od swojej menadżerki. Popołudniami i
wieczorami, z determinacją dorównującą Martinowi Edenowi, przy blasku jednej
żarówki będzie komponować finalne strony swojej pracy magisterskiej. W
przeciwieństwie do Martina, znajdzie jednak szczęśliwą miłość. Motek, wrażliwy
artysta, który porzuci marzenia o filmie i zacznie pracować w korporacji,
będzie wspierał ją duchowo i finansowo, aż do momentu kiedy dostanie wizę pracowniczą
i jej kariera zawodowa, wreszcie ruszy z kopyta. Tak, tak…
A tymczasem w Izraelu mamy sezon
(relatywnie krótki, zaczynający się z reguły po Pesach i trwający kilka tygodni)
na owoc, którego wcześniej nie znałam. Szesek
(שסק)(po
angielsku loquat; polski odpowiednik chyba nie istnieje) podbił moje
podniebienie i zajadam się nim ostatnio codziennie. Owoc rośnie tylko na
północy Izraela, przy granicy z Libanem i z Syrią, a tata Motka cały czas opowiada,
jak, będąc w wojsku, właśnie gdzieś na wzgórzach Golan, razem z innymi
poborowymi zrywali szesek prosto z drzew. Mnie owoc w smaku trudno porównać do
innych znanych w Europie. Jest wodnisty, trochę kwaskowy - jeśli nie jest bardzo dojrzały, a dojrzały
jest słodziutki i naprawdę pyszny. Kończy się za to sezon na truskawki (pierwsze
pojawiają się już w lutym), bo robi się zbyt gorąco. No coż, na truskawki
przyjadę do Polski. Albo i nie. Bo magisterka będzie gotowa bardziej na Wszyskich Świętych niż na Dzień Dziecka.
Panie i Panowie, nieśmiało macha do Was szesek. |
From Zion with love,
Critter of Zion.
*
Dno to pojęcie względne, moi drodzy, co każdy student-nieudacznik powinien
wiedzieć najlepiej. Będąc jeszcze w Polsce i zawodowo parając się staniem w
kolejkach do dziekanatu, niechcący słyszałam rozmowę dwóch dziewczyn (jedna
była grubawa, druga chuda, ale niezbyt ładna i pankówa w glanach, za to miała
chłopaka, czego grubawa jej ewidentnie zazdrościła i nie potrafiła jej pomóc w
kwestii relacji na odległość, wynoszącą, uwaga, blisko 150 kilometrów), z
których jedna doradzała drugiej (pankówa grubawej humanistce) zapuszczanie
włosów i sprzedanie ich w celu zarobienia na wakacje. Cóż to mogą być za
wakacje za włosy pankówy? Czyżby postanowiła ratować swoją miłość w Boszkowie?
A może razem z chłopcem, tuż po niezdanej sesji letniej, zaszyją się razem na
daczy w Mietkowie?
Książka? Why not?;)
ReplyDelete