Monday, December 31, 2012

Mimo wizyty w Berlinie wątek ukraiński



Pisząc notkę po miesiącu ciszy na blogu (podczas gdy najaktywniejsze szafiarki zdążyły już upiec ze swoimi czytelnikami pierniczki i wybrać się na poświąteczne przeceny), czuję się podobnie jak zjawiając się seminarium magisterskim bez ani jednej strony wprowadzenia do mojej pracy (podczas gdy najaktywniejsi magistranci komponują już finalny rozdział). Zawsze ostatnia i zawsze sfrustrowana. Dobrze oceniły mnie siostry zakonne w moim katolickim przedszkolu, już blisko 20 lat temu nadając mi znaczek ślimaka na szafce (w zerówce został chyba wymieniony na żółwika). Zatem voilá! Poruszę moje zwoje mózgowe, napiszę garść nieistotnych i nikomu niepotrzebnych informacji, mających dawać wrażenie dowcipnych i ironicznych, a jutro może zasiądę do komputera i  z równą żarliwością oddam się mojej naukowej pasji.

Przede wszystkim chwilowo skończyłam skajpową gorącą linię z Izraelem. Motek przyleciał do Polski dwa tygodnie temu, załapując się na dwa dni śniegu i resztkę waty w moim uchu (tyle w temacie bieli). Wata, jak wiadomo, to jeden z atrybutów dojrzałej kobiecości (takiej z fioletowym tapirem na niedzielnej sumie), więc nie ma nad czym płakać (powiedziałam nakładając antybiotykową maść i maskując watę pod plasterkiem koloru cielistego), bo Motek zawsze powtarza mi, że z dziecka muszę się w końcu przeistoczyć w kobietę. Dla Motka inicjacją w dorosłość (nic tak nie uczy dorosłości jak zima z PKP) była podróż nocnym pociągiem relacji Warszawa->miasto-do-którego-powinniśmy-przyjechać-o-6.30-ale-ukradli-semafory-i-dotarliśmy-dopiero-na-9.00 (circa godzinę mojej prezentacji na seminarium magisterskim, czyli moje zaliczyć albo nie zaliczyć kolejny semestr mojej niepewnej bytności na alma mater) . Nie wiem, czy w dalszym ciągu w nocnych biją Żyda, na pewno na przemian włączają i wyłączają ogrzewanie, tak żeby nie czuł się zbyt komfortowo w kuszetce, która z całego zestawu pościelowego zawiera tylko prześcieradło (ale trzeba przyznać, że PKP nieobce jest francuskie pojęcie égalité i każdego pasażera traktuje z taką samą troską).
Tak się w naszych podróżach rozpędziliśmy, że, nie wiedząc kiedy, znaleźliśmy się u naszych zachodnich sąsiadów (tak porządniccy, o was mowa). Moje ostatnie pożegnanie z Berlinem wyglądało tak, że prawie nie zostałam wpuszczona na samolot (z serii dobre rady nie od parady – Airberlin życzy sobie pokazania biletu powrotnego przy podróżach do Izraela, lepiej kupić go wcześniej za wenig ojro, niż 40 minut przed wylotem za viel, viel ojro), nie było więc ono bardzo freundlisch, ale wybaczyliśmy sobie, a odkurzając starą przyjaźń odnalazłam w portfelu bon rabatowy do dworcowych toalet (każdy wie, że na przeceny jeździ się właśnie do Berlina) i już na dzień dobry zaoszczędziłam 50 centów. Wynajęliśmy pokój w dzielnicy Neuköln, słynącej z tego, że damskie konfekcje prezentowane na wystawach (Hermannstraße) zadziwiająco przypominają te z telawiwskiej ulicy Allenby - tafta, cekiny, diamenciki i wyraziste kolory, nie tam żadne czernie i beże, dla powściągliwych damulek i niemieckiego hrabiostwa ubierającego się w Van Grafie. W Neuköln każdy Turek w wieku szesnastu lat dostaje swój własny lokal z kebabem, a że konkurencja dźwignią handlu (nie mylić z jakością), można zjeść tanio i smacznie nie zatruć się, co sprawdziliśmy na własnych żołądkach, konsumując lahmacun zakupiony po podejrzanie niskiej cenie 1,20 .

Ponieważ Motek za żadne skarby nie dał się namówić na nic żydowskiego (w grę nie wchodziła ani synagoga, ani muzeum), wybraliśmy kulturę pogańską w Pergamonie. To taki pit-stop, gdzie za 5 € przychodzą się ogrzać turyści.  (Fot. Motek)

Tata Motka dwa razy w ciągu tygodnia zadzwonił do nas z informacją, że z powodu mrozu w Polsce (lub na Ukrainie – tego nie był zupełnie pewny) zmarło 47 osób. Uspokoiliśmy go, że jego obawy są całkowicie bezpodstawne, bo może i jest zimno a Motek nie wie co to kalesony *, ale póki co jesteśmy w Berlinie, więc w polskie statystyki się nijak nie wliczamy. Bezradnym milczeniem pominę moje starania, żeby wytłumaczyć Motkowi, że marynarka założona na sweter to nie stój zimowy, a Czarliz to zły wzorzec do naśladowania i czekaj tylko jak po pozowaniu w Zarze wiosna/lato 2013 (kiedy w rzeczywistości Zara zima 2012/13 ledwo zdaje egzamin) będzie się radzić swoich fanów, jak wyjść z zapalenia oskrzeli. 

Trafiliśmy na Berlin przepięknie świąteczny, z grzanym winem na rogu każdego jarmarku bożonarodzeniowego i w dodatku z przeniesionym do samego serca miasta, na Potsdamer Platz austriackim Salzburgiem (taka współczesna wariacja na temat anszlusu). Przeniesionym dosłownie, w postaci olbrzymiej alpejskiej drewnianej chaty, z podstarzałym DJem w zielonych portkach na szelkach i piórkiem w kapeluszu, krucyfiksem w samym centrum sali i dorodnymi dziołchami roznoszącymi kufle piwa. Oczami wyobraźni już widziałam moją germanistkę, podrygującą w rytm niemieckich melodii  (przerwanych raz jedyny piosenką Asafa Avidana) i chichoczącą się przy tym jak nastolatka (to dla chłopców tak się śmiała, kiedy w piątek o 7.30 uczyła nas koniugacji) i sama dałam się porwać niemałemu tłumkowi na oko pięćdziesięciolatków, podczas kiedy Motek nawet nie zdjął kurtki i powściągliwie się moim wygibasom przyglądał. I takiej zabawy już niedługo, w dniu Sylwestra życzę wszystkim, zwłaszcza ośmiorgu czytelnikom z Ukrainy, którzy niespodziewanie pojawili się w statystykach mojego bloga. Cieszę się, że w 2012 udało mi się dotrzeć tak daleko, bo aż za Kresy Rzeczpospolitej. W 2013 postaram się nieść moje posłanie z równym uporem. 


Tu dla kontrastu kultura niska. Zdjęcie nieostre (ale jednak muszę dodać standardowe fot. Motek) z austriackiej potańcówki. Poza (mimo że niepozowana) a lá Kasia Tusk (nie pierwszy raz źródło mojej inspiracji). Wiecie, z cyklu tych, na których robi głupie miny, bo myśli, że wtedy będzie bardziej dziewczyną z sąsiedztwa.


Staro-noworocznie,
Critter of Zion.

* Dzisiaj nastąpił w tej sprawie przełom, bo wybieramy się na narty (po tym jak z pomocą mongolskich ziółek oboje pozbędziemy się kataru) i Motek zafrapowany zapytał, co ubiera się na stok. Wszystkie inne ubrania, tzn. spodnie, kurtka, rękawice, zostaną wypożyczone od mojej mamy, ale pozostał problem tego co POD spodnie. I okazało się, że w świadomości przeciętnego Izraelczyka kalesony (Moteki kpi, że polskie kalesony brzmią jak nazwa włoskiej potrawy) jednak istnieją i to pod rozczulającą jidyszową nazwą gatkes. Kupiliśmy więc gatkes. Tato Motka, możesz przestać się wreszcie martwić.