Tytuł ostatniej notki jest tak adekwatny do obecnej sytuacji w Izraelu,
że z powodzeniem mogłabym się ogłosić kolejnym prorokiem, ale biorąc pod uwagę święty
i zarazem wariacki charakter miejsca, w którym się znajdujemy, nawet to nie
wywołałoby oczekiwanego zdumienia. Mamy wojnę, zgadza się. Norweżka, główna bohaterka
poprzedniej historyjki, została reporterką wojenną. Do naszej jafskiej piwniczki
przychodzi telewizja (póki co jeszcze nie BBC ani CNN, a narodowa norweska
stacja), Norweżka udziela wywiadów i pisze artykuły dla gazet, powoli
przebijając się do pierwszej piątki najsławniejszych obywateli swojego pięciomilionowego
królestwa, tuż po Andersie Breiviku i księżniczce Mette-Marit (tu przewagę wiedzy
o świecie mają ci, którzy czytają „Życie na Gorąco”). Ale wszystko to wiem
tylko z relacji Motka, bo dwa tygodnie temu opuściłam chwilowo Tel Awiw (jeśli
istnieje przeciwieństwo powiedzenia „chwilo, trwaj!” proszę o podpowiedzi; ja
mówię sobie coś w stylu „chwilisko, kończ się blisko!”), żeby pozałatwiać swoje
uczelniane i rodzinne sprawy (jak to pisało się na usprawiedliwieniach w
liceum, kiedy już skończyło się lat osiemnaście: „ Z powodów rodzinnych proszę
o usprawiedliwienie mojej nieobecności na sprawdzianie z biologii” …).
Z izraelskich tropików prosto w skandynawską zimę. SAS z Kopenhagi do Wro. |
Rzeczone sprawy załatwiam już drugi tydzień i jedyne, co przypomina mi
w tej chwili o moim ukochanym Izraelu to nazwa call center, w którym pracuję: COTEL.
Kotel to hebrajska, skrótowa nazwa Ściany Płaczu (kotel oznacza po prostu ścianę czy mur, ale po
dodaniu rodzajnika określonego staje się tą
ścianą) – oczywiście nikt w mojej firmie nie jest świadomy tej
konotacji, a i ja zastanawiam się, czy jej wymyślenie nie świadczy o jakimś maniakalno kompulsywnym natręctwie,
które sprawia, że wszystko kojarzy mi się z jednym (hi hi hi, bez skojarzeń;).
Jeśli już o płaczu mowa, to, po pierwsze, mam nadzieję, że nie łamię jednego z
licznych punktów umowy z moją firmą, pisząc tak prosto z mostu i z nazwy, po
drugie, mam nadzieję, że moja przygoda z nią skończy się jak najszybciej.
Miałam popracować jakieś trzy tygodnie, odłożyć na samolot, ale okazuje się, że
Zajęcza Warga, która przyjmowała mnie do pracy, trochę się ze swoją wiarą we
mnie przeliczyła (a była pod wielkim wrażeniem mojego - i tak już na potrzeby
tej pracy uproszczonego - CV, zwłaszcza doświadczenia w sprzedaży fajerwerków,
zestawionego, dość osobliwie, ze stażem w Ambasadzie RP…) i nie wyrabiam norm
ankietowych, przez co zarabiam jakieś grosiki, do końca listopada wyjdzie mi
pewnie tyle ile dniówka w telawiwskiej knajpie. Jakoś jednak pracka (takie
wesołe zdrobnienie zapożyczone z bardzo dobrego filmu „Ki”, pierwszego
polskiego od wielu lat, który oglądałam z przyjemnością, bo miał realnie i
śmiesznie napisane postacie) się znajduje - były ulotki, od jutra będzie
wykładanie towaru, sprzeda się jeszcze makulaturę (bogate zbiory „Twoich Stylów”,
„Wysokich Obcasów” i innych tytułów, do których ze względu na moje aspiracje
młodego akademika lepiej się nie
przyznawać) i może nawet będziemy w stanie pojechać z Motkiem w Alpy, albo
przynajmniej do Zieleńca, kiedy zawita tu w środku srogiej zimy.
Notka miała być o konflikcie, bo okoliczności niestety wyjątkowo
sprzyjające, ale w trakcie jej pisania, stwierdziłam, że politykowanie nie ma
sensu. Każdemu, kto doszukuje się u Żydów wrodzonej nienawiści do
Arabów/Palestyńczyków, polecam pomieszkać w Jaffie, zobaczyć, że te dwie nacje
i dwie religie są w stanie w symbiozie obok siebie funkcjonować. Ja mam swoich
ulubionych arabskich owocowych straganiarzy, którym nie przeszkadza to, że
noszę gwiazdę Davida (dopóki jestem w miarę szczupłą blondynką, myślę, że nie
przeszkadzałoby im nawet, gdybym nosiła koszulkę z napisem „śmierć wszystkim
Arabom”) i taksówkarzy, z którymi (łamaną hebrajszczyzną z jednej i z drugiej
strony) rozmawiam o tym, jak zakochałam się w Żydzie i chcę mieć żydowską
rodzinę. Mam arabskich znajomych, którzy są wykształceni lepiej od ministra
Radka Sikorskiego, a mogli tego dokonać między innymi dzięki stypendiom
oferowanym przez państwo izraelskie. Mam żydowskich znajomych, którzy co
tydzień jeździli protestować w miejscu, w którym rząd budował mur oddzielający
terytorium Zachodniego Brzegu od terytorium Izraela. Zamiast mnożyć przykłady,
postanowiłam pierwszy raz napisać coś zupełnie poważnego (nie w życiu, bo
maturę już zdałam i parę innych naukowych esejów też mam za sobą, ale na pewno
na blogu jest to debiut myśli poważnej). Cytat pochodzi od Jeana-Jacquesa
Rousseau (od razu widać, że jestem pochłonięta pisaniem magisterki) i jest
wyjęty z kontekstu, jednak opisuje pewien stan umysłu, w którym zawsze się znajduję, mówiąc o Izaelsko-Palestyńskim
konflikcie: „(…) I may omit or transpose facts, or
make mistakes in dates; but I cannot go wrong about what I have felt, or about
what my feelings have led me to do …” Może nie znam wszystkich
dat z historii konfliktu, a już na pewno nie mam stuprocentowej pewności, co i
komu się należy, co powinno być palestyńskie, a co żydowskie, ale czuję
jedynie, że gdybym dowiedziała się, że jakiś Żyd zastrzelił mojego arabskiego
straganiarza, albo że ten straganiarz przeprowadził zamach na moich żydowskich
sąsiadów, to nie mogłabym się z tego otrząsnąć, bo przecież znamy się,
szanujemy swoje przekonania i coś takiego wydaje się niewyobrażalne. I mam nadzieję,
że kiedyś stanie się to również niewyobrażalne i niedopuszczalne nawet dla
ludzi, którzy nie znają się bezpośrednio, że Bliski Wschód, po jednej i drugiej
stronie granicy, opamięta się i przedłoży swoje uczucia nad polityczne cele.
Peace and love.
Critter.