Monday, July 22, 2013

Hebrajski w Hajfie



Amerykanie pytają przewodnika o różnice między Gazą a Zachodnim Brzegiem, a Chińczycy i Koreańczycy siedzą przy jednym stoliku i żartują, że wszyscy Azjaci trzymają się razem. Jedna z Czeszek do wszystkiego nosi białe frotowe skarpety i bandanę chroniącą przed słońcem , a ja układam w głowie smutną historię o jej życiu, w którym nigdy nie wyjechała zagranicę, a jej mama popłakała się ze szczęścia, kiedy córce przyznano stypendium Ministerstwa Spraw Zagranicznych, chociaż żeby odłożyć na bilet do Izraela musiała wziąć dodatkowe nocki. Duńczyk gej i jego piegowata koleżanka będą pastorami. Nie muszą się specjalnie dużo modlić, w Danii nawet ateista może być pastorem, o czym usłyszałam przy okazji odwiedzin w tym najszczęśliwszym w Europie kraju. Dziewczyny są z Nowego Jorku, nonszalancko ubierają traperki do koronkowych, białych spodenek i wyglądają jak bohaterki seriali, których nie oglądam. Ekscytują się spotykając inne Amerykanki z tych samych dzielnic, bo przecież jak ktoś mieszka na Upper East Side to musi dać się lubić i w ogóle mieć te same pasje i znajomych z żydowskiego przedszkola. Wszyscy są ambitni, będą studiować dyplomację i stosunki międzynarodowe, może pomieszkają  trochę w rozrywkowym Tel Awiwie, ale w brudzie Bliskiego Wschodu długo nie wytrzymają i na dłuższą metę wybiorą jednak siedzibę ONZ.  Ja zdaję sobie sprawę, że już nigdy nie będę młoda, nie będę miała ich energii i nie będę interesowała się alternatywnym rapem z RPA. Zdaję sobie też sprawę z tego, jak inni są ci beztroscy nowojorczycy od dziewczyn, które pracują ze mną w hotelu za 25 szekli za godzinę i mimo wyższego wykształcenia, zdobytego gdzieś w Argentynie czy Bułgarii, pewnie całe życie (jeśli zdecydują się zostać w Izraelu ze swoimi izraelskimi chłopcami) będą wykonywać pracę poniżej swoich kwalifikacji i żaden bank nie udzieli im kredytu na mieszkanie. Chciałabym umieć pracować tak ciężko jak Brazylijki i rozmawiać ze swoim chłopakiem tylko po hebrajsku, bo tak przecież lepiej się nauczę. 


Wszyscy byli odwróceni. 
P.S. O izraelskim epizodzie w życiu Hłaski można poczytać m.in. tutaj.

Ja chyba jestem gdzieś pomiędzy Nowym Jorkiem a Bogotą i może jeszcze coś w życiu osiągnę, bez konieczności wstawania o 5.30 i podawania croissantów opasłym biznesmenom. 

Całe szczęście nie będę typową absolwentką filologii angielskiej, gdzieś z województwa lubuskiego, ale marzącą o pracy w szkole językowej we Wrocławiu. Mój chłopak nie będzie nosił niedopasowanego garnituru o srebrnym połysku i nie sfotografujemy się razem na tle toczonych tralek i juki, kiedy będziemy wychodzić na czyjeś wesele. 

Może, jeśli mi  się poszczęści, będę francuską żydówką, spędzającą wakacje na telawiwskiej plaży z dwójką śniadych, śliczniutkich dzieci i Motkiem, któremu łysinę będzie przykrywać modny kapelusz. Będę miała takie okulary i klasę Garance Dore. Zamiast przeistoczyć się w moją nadopiekuńczą mamę, będę czytała ładne magazyny na leżaku, a po obiedzie czasami nawet zapalę papierosa. 

Teraz jestem w Hajfie, trzecim największym mieście w Izraelu. Nie jestem pewna, czy mają tu Zarę, ale są za to dwie knajpki, znajdujące się dokładnie naprzeciwko siebie, w których serwuje się falafel rywalizujący o miano najlepszego w mieście. Spór nie do rozstrzygnięcia, najlepiej sprawdzić samemu na ulicy Wadi (czy też HaWadi), znajdującej się w arabskiej dzielnicy Wadi Nisnas. Haifa ma bardzo dużą populację arabską, a na uniwersytecie i w Technionie (najlepszej technicznej uczelni w Izraelu) uczy się też sporo Druzów z okolicznych wiosek. Wierzcie lub nie, ale tu naprawdę widać pokojową koegzystencje, o której wszyscy w Izraelu marzymy. Wspomniana dzielnica Wadi Nisnas* jest miejscem różnych festiwali i wydarzeń kulturalnych, mających na celu przybliżyć żydowskich i arabskich mieszkańców. Stała się też tłem miłosnej historii opowiedzianej w książce A Trumpet in the Wadi przez Sami Michaela, izraelskiego pisarza (wstyd się przyznać, ale pierwszy raz usłyszałam o nim dopiero przed kilkoma dniami), który co roku pojawia się na liście „pewniaków” do literackiej nagrody Nobla. Podobno warto przeczytać. Jakby tego zróżnicowania było mało, Haifa jest też ważnym miejscem dla wyznawców Bahaizmu, bardzo pokojowej i przemawiającej do mnie religii, znanej głównie za sprawą bajkowych ogrodów, okalających mauzoleum Baba, którego chyba można nazwać bahaickim mesjaszem. 


Ogrody bahaickie. Tak wyglądały w lutym 2012 roku. Zapewniam, że latem 2013 roku i o każdej innej porze są równie zielone. Zawsze fascynuje mnie to, ile musi kosztować ich podlewanie.

To wszystko jednak nic, w porównaniu do największej zalety Hajfy – klimatu. Uniwersytecki kampus, który na miesiąc stał się moim domem (chociaż, kiedy widzę nieumyte od trzech dni garnki moich współlokatorek i zapchaną nadpsutym jedzeniem lodówkę, czuję się nie jak w domu, ale tak daleko od niego, jakbym znajdowała się co najmniej na antypodach), usytuowany jest na górze Karmel, około 500 metrów nad poziomem morza, co gwarantuje nie tylko zapierające dech widoki, ale też przyjemny, chłodny wiatr wieczorem. Jednym słowem, idealne warunki do odrabiania zadań domowych. Jeszcze dwa tygodnie ciężkiej nauki, a wraz z otrzymaniem certyfikatu o ukończeniu ulpanu**, zwiększy się moja wartość na izraelskim rynku pracy (która i tak ostatnio niebotycznie podskoczyła w górę, ponieważ stałam się posiadaczką pozwolenia na pracę - wreszcie).

Dla bloga Critterofzion,  prosto z Haify
Critter Of Zion

* O Wadi Nisnas można też usłyszeć w kontekście rakiety, która spadła na jeden z domów podczas Drugiej Wojny Libańskiej w 2006 roku, zabijając trzy osoby. Haifa znajduje się relatywnie blisko granicy z Libanem i Syrią, stąd (oby Żelazna Kopuła chroniła jak najlepiej!) narażona jest na takie ataki (które, filmowane amatorskimi kamerami, można zobaczyć na You Tubie między innymi tu) w razie konfliktu z tymi krajami. 

** Ulpanem w Izraelu nazywamy kurs hebrajskiego.

No comments:

Post a Comment