Friday, October 26, 2012

Petra - poradnik skauta

          Kiedy my w pierwszej klasie SP uczymy się wierszyków „Kto ty jesteś?”, „Powiewa flaga”, albo przepełnionych smutkiem piosenek o zakończonych klęską polskich powstaniach, izraelskie dzieci chłoną wiedzę praktyczną (no dobrze, nie jest tylko wesoło, swoje na apelach w Dzień Holokaustu muszą odstać) zawartą między innymi w rymowance „Pipi lawan – mecujan, pipi cahow – lo tow.” W moim, wolnym, tłumaczeniu brzmi ona mniej więcej tak: „siku białe – wspaniałe, siku żółtawe – nieklawe.” Pierwszy raz usłyszałam ten niepozbawiony uroku wierszyk podczas ekskursji na pustynię i za każdym razem, kiedy podejmuję wysiłek fizyczny większy od przejścia z klimatyzowanego domu do klimatyzowanego supermarketu po drugiej stronie ulicy staram się kierować jego przesłaniem. W Izraelu nietrudno się odwodnić albo dostać udaru słonecznego, dlatego zapewniam, że stosowanie metody obserwacyjno-interwencyjnej to sprawdzony sposób na uniknięcie obu przypadłości. Również w Petrze.

          Nasza zapobiegliwa była współlokatorka A. (w zeszły piątek została zastąpiona przez żołnierkę Noę, która, mimo że ma obywatelstwo australijskie i mogłaby uniknąć dwuletniej służby w armii, postanowiła przyjechać do Izraela, przeżyć przygodę życia i spełnić swój obywatelski obowiązek - być może z pobudek czysto praktycznych, bo odbycie służby wojskowej w Izraelu ułatwia tu tak zwany „zawodowy start”) już w Aqaba była bliska kupienia zgrzewki wody i wtargania jej ze sobą po ponad ośmiuset kamiennych stopniach do monastru, najwyższego punktu w skalnym mieście. A. jest do bólu praktyczna i po przeczytaniu kilku przewodników już na etapie planowania wyprawy (no, i niech mi ktoś spróbuje powiedzieć, że to jest normalne; wiadomo, że przewodniki czyta się już po powrocie do domu i z radością dowiaduje się ile trudu i pieniędzy zaoszczędziło się nie wiedząc o istnieniu oczywistych atrakcji turystycznych) stwierdziła, że woda w Petrze będzie trzy razy droższa, a zatem kieszonkowe od taty wice ambasadora nie może zostać spożytkowane w tak bezmyślny sposób. Woda rzeczywiście była droższa, ale w granicach przyzwoitości czyli około 1.5 JD (około 8 szekli) za dużą butelkę, niewiele więcej niż w Tel Awiwie. Może prawdziwy harcerz wspinałby się z własnym bukłakiem i kanapkami z jajkiem, ale my woleliśmy zaoszczędzić sobie trudu i zaopatrywać się po drodze, przy okazji dając zarobić lokalnym handlarzom. Petra rzeczywiście zapiera dech w piersiach, zwłaszcza kiedy myśli się o tym, że ponad dwa tysiące lat temu ludzie, zamiast walczyć o przetrwanie, hodować bydło i zdobywać jedzenie, myśleli o tym jak wznosić tak monumentalne świątynie czy grobowce, ale bieda, którą nietrudno dostrzec dookoła, sprawia, że zabytki postrzega się inaczej. Petra jest dla Jordańczyków żyłą złota. Usytuowana na środku pustyni przyciąga tysiące turystów, którzy gotowi są zapłacić 50 JD (około 250 szekli) za samo wejście, a potem obkupić się w pamiątki, przejechać na osiołku i dać sowity napiwek, najlepiej w obcej walucie. Wszystko jest handlem. Sklepikarze na ladach układają kupki bilonu (szekli i dolarów)i proszą turystów o zamienienie go na banknoty, bo tylko takie pieniądze mogą wymienić w banku. Arabowie oferują przejazd na koniu, podobno wliczony w cenę, ale napiwku poniżej 5 JD nie zaakceptują. Dzieci w wieku od mniej więcej 7 lat, zamiast iść do szkoły, próbują zarobić parę dolarów, sprzedając pocztówki. Strażnicy pojawiają się raz na jakiś czas, postraszą laską, zacisną pięść, ale dzieci i tak nie da się przegonić.

Osiołek to dobry start-up
Tak poznaliśmy Mohammada. Próbował wcisnąć nam jakieś książeczki, zrobiło się nam go żal i powiedzieliśmy, że może być naszym przewodnikiem na krótkim odcinku trasy. Mohammed mówił prostym ale w zasadzie perfekcyjnym angielskim, podejrzewam, że na teście szóstoklasisty zdobyłby więcej punktów niż dziedzic z Wilanowa, chodzący na prywatne lekcje. Przewodnikiem okazał się fatalnym, nie miał zielonego pojęcia o skalnych rzeźbach, które mijaliśmy, ale dobrze się targował i poopowiadał nam trochę o swoim życiu i licznym rodzeństwie.

  Motek powiedział Mohammedowi, że jest wyjątkowym chłopcem i że jeśli będzie dobry i szczery, to ludzie zawsze będą chcieli mu pomóc. Podejrzewam, że zaczerpnął tę linijkę od Andersena.
Motek od początku z jednej strony chciał dowiedzieć się, jak wygląda życie lokalsów, z drugiej, był trochę niepewny, na ile bezpieczne jest ujawnianie, że jest Izraelczykiem. Przyjęliśmy więc strategię „raz, dwa, trzy, milczysz ty” i kiedy ktoś, kto wydawał nam się nie do końca przyjazny, pytał skąd jesteśmy, odpowiadałam ja (Polska), A. (Ameryka), I. (Ameryka), a Motek nie reagował. Wiele razy okazało się jednak, że nasz strach jest zupełnie nieuzasadniony, a Jordańczycy nie mają aż tak negatywnego nastawienia do Izraela, jak czasami próbuje się to przedstawiać, chociaż często wyrażają żal, że Izraelczycy mogą bez problemu przyjechać do Jordanii, a dla nich wjazd do Izraela jest praktycznie niemożliwy.
Po zwiedzeniu Petry trafiliśmy do bardzo przyjemnej knajpki (podwiózł nas tam za darmo przyjaciel właściciela, lokalny celebryta, znany wszystkim pod pseudonimem Obama), gdzie poznaliśmy Mohammada (tak, tak, kolejnego Mohammada… naprawdę nie myślę, że wszyscy Chińczycy wyglądają tak samo, a wszyscy Arabowie nazywają się Mohammad, ale tak się akurat składa, że 80% mieszkańców Jordanii – oprócz 20%, którzy nazywają się Said – nosi właśnie takie imię), wesołkowatego kelnera, ubranego w koszulkę z napisem „Boobies make me smile.” Przez chwilę próbował nas czarować i udawał, że nie wie, co owe „boobies” znaczą, ale kiedy Motek zrobił mu replikę z chlebków pita i resztek krwiestej szałarmy, musiał skapitulować. Po obiedzie przysiadł się do nas na kawę, poopowiadał o swoim życiu (studiuje filologię francuską, był na stypendium we Francji, niedługo ma zamiar przeprowadzić się razem ze swoją narzeczoną, być może wtedy już żoną, do Kanady, bo w Jordanii nie widzi dla siebie perspektyw) i nawzajem uczyliśmy się arabskiego, hebrajskiego i polskiego.
Boobies make them smile
Prawdziwy skaut powinien jeszcze wiedzieć, że cokolwiek będzie chciał  w Jordanii zjeść, skończy się na falaflu i humusie. Humus jest wszędzie. Jako przekąska w szisza barze, jako przystawka do falafla i szałarmy, jako kanapka na śniadanie (w ostatni poranek zamówiłam kanapkę z herbatą na drogę, a dostałam pitę z humusem). Sklepy zaopatrzone są głównie w przyprawy, nawet najbardziej prowincjonalny kiosk ma ich bogatą ofertę, ale za to gotowe produkty dostać trudniej. Nawet słodycze (oprócz tradycyjnej, przepysznej baklawy) są inne niż europejskie a nawet izraelskie i nie do końca mi smakowały. Wynika to chyba z małej zamożności Jordańczyków, którzy przeważnie gotują w domu, a do barów i restauracji  (serwujących humus i falafel, a jakże!) wychodzą głównie mężczyźni. Ale spokojnie, mimo że tłucząca, cieciorka ma wiele witamin i podobno pomaga nawet na raka, więc przymusowa humusowa dieta wyszła nam tylko na zdrowie.

Monday, October 15, 2012

Blessed be Thou, the Lack of the Internet access



Dzisiejszą notatkę sponsoruje awaria internetu, która rano zatrzęsła całą dzielnicą i dzięki której wkrótce wyciągniemy gry planszowe, a za dziewięć miesięcy dowiemy się, że żydowska część Yaffo ma wreszcie szansę przebić część arabską pod względem przyrostu naturalnego (oby nie za naszą sprawą!). Póki co wybrałam się do Steimatzkiego (izraelskiego odpowiednika Empiku) i kupiłam płytę Avrahama Tala, w mojej opinii najwspanialszego artysty tuż po Ariku Einsteinie*. Wiem, że dziewięćdziesiąt procent żydologów słyszało o Avrahamie już pewnie lata świetlne temu, tak samo jak dziewięćdziesiąt procent polskich studentek założyło przynajmniej jednego bloga szafiarskiego, a ja startuję dopiero teraz i to w dodatku bez zdjęć outfitów, ale no cóż poradzić, taka jestem mało zanurzona w mainstreamie. Avraham urzekł mnie najpierw melodią piosenki Orot, a potem także jej tekstem (to z pomocą iwrit.pl)  o tym, że trzeba się szybko przebudzić, o migających światłach i wszystkich tych kabalistycznych sprawach. Wiadomo, teraz każdy jest kabalistą, nawet moja mama, która nigdy nie ominie sobotniej mszy (sobotniej, bo wtedy nie ma kazania), czyta „Moc Kabbalah” Yehudy Berga, ale ja lubię takie właśnie klimaty, a przy okazji odbywam prawie darmowy kurs hebrajskiego. Motek tymczasem, bardziej z powodu dedlajnu niż braku internetu, montuje teledysk do równie kabalistycznej piosenki swojego dawnego sąsiada, w którym pojawiam się także ja, ale nie do końca ubrana, więc nie wiem, czy kiedykolwiek się nim pochwalę.

Tyle rzeczy można robić, kiedy tylko nie ma tego przeklętego Facebooka, i poczty, i blogów! Można oglądnąć serial  w prawdziwym telewizorze, zmyć kumulowane przez trzy dni naczynia, słuchać muzyki z płyty a nie z YouTuba. Można celebrować wspólne posiłki. A jeśli już o jedzeniu mowa to koniecznie muszę podzielić się obserwacją, która może wstrząsnąć mieszkańcami wrocławskiego osiedla Brochów.

To jeden z tych dni, kiedy internet jest. Dobrze idzie nam wtedy komunikacja ze współlokatorami.

Nie tylko Brochów rytmicznie i harmonijnie rozgryza czarne, oprószone solą skorupki, aby dostać się do jądra rozkoszy, malutkiej pestki, ukrytej przed złem tego świata, czekającej, aby schronić się w otulinie naszego języka. Nie tylko Brochów, zwilżając językiem spierzchnięte usta, chce więcej i więcej, i nie może powiedzieć sobie „stop”, póki nie skończy się opakowanie, a na jego dnie pozostanie już tylko solny osad, nostalgicznie przypominający, jak fajnie jest urwać się ze szkoły i razem z kumpelami, czytając „Bravo”, porozgryzać na trzepaku. Izraelczycy też uwielbiają pestki słonecznika, ale na pospolitym nasieniu nie poprzestają. Rozgryzają przede wszystkim pestki dyni i arbuza. Prawie każdy kiosk ma specjalną podgrzewaną ladę, na której w metalowych tackach prażą się orzeszki i pestki. Może nie rozgryzają publicznie, bardziej w domu, tak jakby bojąc się bycia porównanymi z mieszkańcami brochowskich czworaków, ale robią to z równie dużym zacięciem i pasją, póki smak soli stanie się nie do zniesienia. Jak na prawdziwą adeptkę praktycznych studiów bliskowschodnich przystało, ja także dzień w dzień doskonalę swoje umiejętności i rozgryzam z  prawie równą wprawą jak Motek, prawdziwy pestkowy maniak.

* Arik Einstein jest sędziwym panem, którego słucha pokolenie rodziców mojego chłopca i kursanci cudownej doktor J. na najlepszym fakultecie studiów żydowskich na świecie. Dzięki temu że jego piosenkę „Shabbat ba-boker” (o tym jak fajne są szabatowe poranki, kiedy mama  żłopie kawę, a tata czyta syjonistyczne szmatławce) mogłabym spokojnie wyrecytować nawet w trakcie nalotu irańskich bombowców, podbijam nawet najbardziej zatwardziałe serca moich nieco starszych izraelskich ziomków. 

Tuesday, October 9, 2012

المملكة الأردنية الهاشمية


Całe szczęście są jeszcze na Bliskim Wschodzie kraje, z którymi Izrael nie jest w stanie wojny*, dzięki czemu na wakacje można bezstresowo pojechać autobusem, zamiast, ściskając w spoconej ręce instrukcje awaryjnego lądowania, analizować wszystkie odcinki „Katastrof w przestworzach.” Z Tel Awiwu do Eilatu (kurort nad Morzem Czerwonym  przy granicy z Jordanią) jest pięć godzin autobusem, razem z podjęciem decyzji, zapakowaniem się, wzięciem prysznica i złapaniem taksówki na dworzec wychodzi 5 godz. 50 min**. W nocnych autobusach jestem generalnie przygotowana na chrapanie, odór stóp, ewentualnie rabunek i gwałt, ale tym razem zostałam zaskoczona przez pasażera z tylniego siedzenia i co trzydziestosekundowe interwały jego czkawki, wydawane przez sen (!) prawie całą podróż. W Eilacie obyło się bez większych przygód, jeśli nie liczyć tego, że herbatę w sklepiku na dworcu serwował sobowtór George Castanzy, nieco chudszy, ale równie uroczy. Na granicy zapłaciliśmy spory okup, potem prawie zostaliśmy wzięci w jasyr przez jordańskiego taksówkarza, ale jakoś się wykaraskaliśmy, może dlatego, że chłopcy trzymali języki za zębami i peniski  w majtkach i nikt nie dowiedział się, że są od Mojżesza, Arika Sharona i  Dany International. Tak naprawdę Jordania okazała się bardzo przyjaznym krajem (dobrze, przyznaję, ściągnęliśmy gwiazdki, tata Motka, ocalały z Holocaustu, zalecał), pierwszym arabskim w jakim kiedykolwiek byłam. Kulminacją naszego wyjazdu (moja flatmejtka uczy się właśnie do GRE i dzięki niej dowiedziałam się, że na peak można też użyć bardziej podkręconego słowa acme), która nastąpiła już o świcie pierwszego dnia było nurkowanie w Aqaba.  Motek ma licencję PADI i kilkanaście zanurzeń za sobą, ale ja i dwoje naszych znajomych, byliśmy w tej dziedzinie zupełnie zieloni. Nie wspominając o tym, że ja do morza wchodzę tylko do pasa przy absolutnym braku fal, a głowy, nawet w basenie, nie zanurzam nigdy i to po mamie mam. Oj wawoj, było ciężko. Ledwo łapałam oddech, dopiero po kilku minutach, kurczowo trzymając się instruktorki, wypłynęłam na głęboką wodę, w sensie dosłownym i metaforycznym. Uszy trochę bolały, jak szalona wydychałam banieczki powietrza, ale dałam radę! W podstawówce zawsze skakałam najbliżej, na basenie łamałam zęby nie trafiając do koła ratunkowego, podczas gry w dwa ognie odpadałam pierwsza, aż wreszcie udało mi się zrobić coś, czego niektórzy ludzie się boją, albo nie potrafią. Warto było czekać 23 lata na te fluorescencyjne rybki i ich synchroniczne ruchy, na światło przenikające przez 6 metrów wody nade mną i falującą wielokolorową rafę.

Mandy, moja instruktorka z Int. Arab Divers Village, i ja, Critter of Zion. Oczywiście już po.
Po dobrym obiedzie, drzemce na plaży i powrocie do centrum podczas którego Motek oberwał pomidorem (domniemamy, że to odwet za moje szorty i koszulkę na ramiączkach), wzięliśmy taksówkę do Petry, żeby z samego rana zacząć zwiedzanie. O Petrze można poczytać na Wikipedii, albo nawet w profesjonalnych źródłach bibliotecznych, mnie oprócz tego, żeby wiedzieć mniej więcej w jakim okresie powstała, niewiele interesuje.  Ale dużo pisać i mówić bez sensu akurat potrafię, więc ciąg dalszy opowieści o moich arabskich nocach prędzej czy później nastąpi.

* Oczywiście stan wojny to taka moja literacka egzageracja. Z Izraela można teoretycznie wjechać do dwóch sąsiadujących krajów, Jordanii i Egiptu, jednak teraz wyjazdy do Egiptu są stanowczo odradzane ze względu na niestabilną sytuację polityczną.
,
**Tak, tak! Wyjazd był już w prawdzie w planie w zeszłym roku, kiedy szukałam różnych sposobów na przedłużenie wizy, teraz też go rozważaliśmy, ale wychodziło z tego więcej kłótni niż konkretów. Aż tu… Siedzimy w knajpie pod naszym domem, próbujemy zeswatać kolegę Motka, podbić Hollywood, albo chociaż znaleźć pracę i, ot tak, wpadamy na pomysł, żeby jechać do Petry. Ostatni autobus o 24.00, czyli dokładnie za 50 min. Potem już tylko fast forward, krople potu spadające na podłogę, latające paszporty, ale zdążyliśmy bedjuk bazman, jak się tu mówi.

Duża liczba przepisów (apologies!) spowodowana toksyczną relacją z moją pracą magisterską.

Critter.