Całe szczęście
są jeszcze na Bliskim Wschodzie kraje, z którymi Izrael nie jest w stanie
wojny*, dzięki czemu na wakacje można bezstresowo pojechać autobusem, zamiast,
ściskając w spoconej ręce instrukcje awaryjnego lądowania, analizować wszystkie
odcinki „Katastrof w przestworzach.” Z Tel Awiwu do Eilatu (kurort nad Morzem
Czerwonym przy granicy z Jordanią) jest
pięć godzin autobusem, razem z podjęciem decyzji, zapakowaniem się, wzięciem
prysznica i złapaniem taksówki na dworzec wychodzi 5 godz. 50 min**. W nocnych
autobusach jestem generalnie przygotowana na chrapanie, odór stóp, ewentualnie
rabunek i gwałt, ale tym razem zostałam zaskoczona przez pasażera z tylniego
siedzenia i co trzydziestosekundowe interwały jego czkawki, wydawane przez sen
(!) prawie całą podróż. W Eilacie obyło się bez większych przygód, jeśli nie
liczyć tego, że herbatę w sklepiku na dworcu serwował sobowtór George Castanzy,
nieco chudszy, ale równie uroczy. Na granicy zapłaciliśmy spory okup, potem
prawie zostaliśmy wzięci w jasyr przez jordańskiego taksówkarza, ale jakoś się
wykaraskaliśmy, może dlatego, że chłopcy trzymali języki za zębami i
peniski w majtkach i nikt nie dowiedział
się, że są od Mojżesza, Arika Sharona i
Dany International. Tak naprawdę Jordania okazała się bardzo przyjaznym
krajem (dobrze, przyznaję, ściągnęliśmy gwiazdki, tata Motka, ocalały z Holocaustu,
zalecał), pierwszym arabskim w jakim kiedykolwiek byłam. Kulminacją naszego
wyjazdu (moja flatmejtka uczy się właśnie do GRE i dzięki niej dowiedziałam
się, że na peak można też użyć bardziej podkręconego słowa acme),
która nastąpiła już o świcie pierwszego dnia było nurkowanie w Aqaba. Motek ma licencję PADI i kilkanaście zanurzeń
za sobą, ale ja i dwoje naszych znajomych, byliśmy w tej dziedzinie zupełnie
zieloni. Nie wspominając o tym, że ja do morza wchodzę tylko do pasa przy
absolutnym braku fal, a głowy, nawet w basenie, nie zanurzam nigdy i to po
mamie mam. Oj wawoj, było ciężko. Ledwo łapałam oddech, dopiero po kilku
minutach, kurczowo trzymając się instruktorki, wypłynęłam na głęboką wodę, w
sensie dosłownym i metaforycznym. Uszy trochę bolały, jak szalona wydychałam
banieczki powietrza, ale dałam radę! W podstawówce zawsze skakałam najbliżej,
na basenie łamałam zęby nie trafiając do koła ratunkowego, podczas gry w dwa
ognie odpadałam pierwsza, aż wreszcie udało mi się zrobić coś, czego niektórzy
ludzie się boją, albo nie potrafią. Warto było czekać 23 lata na te
fluorescencyjne rybki i ich synchroniczne ruchy, na światło przenikające przez
6 metrów wody nade mną i falującą wielokolorową rafę.
Mandy, moja instruktorka z Int. Arab Divers Village, i ja, Critter of Zion. Oczywiście już po. |
Po dobrym
obiedzie, drzemce na plaży i powrocie do centrum podczas którego Motek oberwał
pomidorem (domniemamy, że to odwet za moje szorty i koszulkę na ramiączkach),
wzięliśmy taksówkę do Petry, żeby z samego rana zacząć zwiedzanie. O Petrze
można poczytać na Wikipedii, albo nawet w profesjonalnych źródłach
bibliotecznych, mnie oprócz tego, żeby wiedzieć mniej więcej w jakim okresie
powstała, niewiele interesuje. Ale dużo
pisać i mówić bez sensu akurat potrafię, więc ciąg dalszy opowieści o moich
arabskich nocach prędzej czy później nastąpi.
* Oczywiście stan wojny to
taka moja literacka egzageracja. Z Izraela można teoretycznie wjechać do dwóch
sąsiadujących krajów, Jordanii i Egiptu, jednak teraz wyjazdy do Egiptu są
stanowczo odradzane ze względu na niestabilną sytuację polityczną.
,
Critter.
**Tak, tak! Wyjazd był już w
prawdzie w planie w zeszłym roku, kiedy szukałam różnych sposobów na
przedłużenie wizy, teraz też go rozważaliśmy, ale wychodziło z tego więcej kłótni
niż konkretów. Aż tu… Siedzimy w knajpie pod naszym domem, próbujemy zeswatać kolegę
Motka, podbić Hollywood, albo chociaż znaleźć pracę i, ot tak, wpadamy na
pomysł, żeby jechać do Petry. Ostatni autobus o 24.00, czyli dokładnie za 50
min. Potem już tylko fast forward, krople potu spadające na podłogę,
latające paszporty, ale zdążyliśmy bedjuk bazman, jak się tu mówi.
Duża liczba przepisów (apologies!)
spowodowana toksyczną relacją z moją pracą magisterską.
Critter.
No comments:
Post a Comment