Monday, October 15, 2012

Blessed be Thou, the Lack of the Internet access



Dzisiejszą notatkę sponsoruje awaria internetu, która rano zatrzęsła całą dzielnicą i dzięki której wkrótce wyciągniemy gry planszowe, a za dziewięć miesięcy dowiemy się, że żydowska część Yaffo ma wreszcie szansę przebić część arabską pod względem przyrostu naturalnego (oby nie za naszą sprawą!). Póki co wybrałam się do Steimatzkiego (izraelskiego odpowiednika Empiku) i kupiłam płytę Avrahama Tala, w mojej opinii najwspanialszego artysty tuż po Ariku Einsteinie*. Wiem, że dziewięćdziesiąt procent żydologów słyszało o Avrahamie już pewnie lata świetlne temu, tak samo jak dziewięćdziesiąt procent polskich studentek założyło przynajmniej jednego bloga szafiarskiego, a ja startuję dopiero teraz i to w dodatku bez zdjęć outfitów, ale no cóż poradzić, taka jestem mało zanurzona w mainstreamie. Avraham urzekł mnie najpierw melodią piosenki Orot, a potem także jej tekstem (to z pomocą iwrit.pl)  o tym, że trzeba się szybko przebudzić, o migających światłach i wszystkich tych kabalistycznych sprawach. Wiadomo, teraz każdy jest kabalistą, nawet moja mama, która nigdy nie ominie sobotniej mszy (sobotniej, bo wtedy nie ma kazania), czyta „Moc Kabbalah” Yehudy Berga, ale ja lubię takie właśnie klimaty, a przy okazji odbywam prawie darmowy kurs hebrajskiego. Motek tymczasem, bardziej z powodu dedlajnu niż braku internetu, montuje teledysk do równie kabalistycznej piosenki swojego dawnego sąsiada, w którym pojawiam się także ja, ale nie do końca ubrana, więc nie wiem, czy kiedykolwiek się nim pochwalę.

Tyle rzeczy można robić, kiedy tylko nie ma tego przeklętego Facebooka, i poczty, i blogów! Można oglądnąć serial  w prawdziwym telewizorze, zmyć kumulowane przez trzy dni naczynia, słuchać muzyki z płyty a nie z YouTuba. Można celebrować wspólne posiłki. A jeśli już o jedzeniu mowa to koniecznie muszę podzielić się obserwacją, która może wstrząsnąć mieszkańcami wrocławskiego osiedla Brochów.

To jeden z tych dni, kiedy internet jest. Dobrze idzie nam wtedy komunikacja ze współlokatorami.

Nie tylko Brochów rytmicznie i harmonijnie rozgryza czarne, oprószone solą skorupki, aby dostać się do jądra rozkoszy, malutkiej pestki, ukrytej przed złem tego świata, czekającej, aby schronić się w otulinie naszego języka. Nie tylko Brochów, zwilżając językiem spierzchnięte usta, chce więcej i więcej, i nie może powiedzieć sobie „stop”, póki nie skończy się opakowanie, a na jego dnie pozostanie już tylko solny osad, nostalgicznie przypominający, jak fajnie jest urwać się ze szkoły i razem z kumpelami, czytając „Bravo”, porozgryzać na trzepaku. Izraelczycy też uwielbiają pestki słonecznika, ale na pospolitym nasieniu nie poprzestają. Rozgryzają przede wszystkim pestki dyni i arbuza. Prawie każdy kiosk ma specjalną podgrzewaną ladę, na której w metalowych tackach prażą się orzeszki i pestki. Może nie rozgryzają publicznie, bardziej w domu, tak jakby bojąc się bycia porównanymi z mieszkańcami brochowskich czworaków, ale robią to z równie dużym zacięciem i pasją, póki smak soli stanie się nie do zniesienia. Jak na prawdziwą adeptkę praktycznych studiów bliskowschodnich przystało, ja także dzień w dzień doskonalę swoje umiejętności i rozgryzam z  prawie równą wprawą jak Motek, prawdziwy pestkowy maniak.

* Arik Einstein jest sędziwym panem, którego słucha pokolenie rodziców mojego chłopca i kursanci cudownej doktor J. na najlepszym fakultecie studiów żydowskich na świecie. Dzięki temu że jego piosenkę „Shabbat ba-boker” (o tym jak fajne są szabatowe poranki, kiedy mama  żłopie kawę, a tata czyta syjonistyczne szmatławce) mogłabym spokojnie wyrecytować nawet w trakcie nalotu irańskich bombowców, podbijam nawet najbardziej zatwardziałe serca moich nieco starszych izraelskich ziomków. 

No comments:

Post a Comment