Dzisiejszą
notatkę sponsoruje awaria internetu, która rano zatrzęsła całą dzielnicą i
dzięki której wkrótce wyciągniemy gry planszowe, a za dziewięć miesięcy dowiemy
się, że żydowska część Yaffo ma wreszcie szansę przebić część arabską pod
względem przyrostu naturalnego (oby nie za naszą sprawą!). Póki co wybrałam się
do Steimatzkiego (izraelskiego odpowiednika Empiku) i kupiłam płytę Avrahama
Tala, w mojej opinii najwspanialszego artysty tuż po Ariku Einsteinie*. Wiem, że
dziewięćdziesiąt procent żydologów słyszało o Avrahamie już pewnie lata
świetlne temu, tak samo jak dziewięćdziesiąt procent polskich studentek
założyło przynajmniej jednego bloga szafiarskiego, a ja startuję dopiero teraz
i to w dodatku bez zdjęć outfitów, ale no cóż poradzić, taka jestem mało
zanurzona w mainstreamie. Avraham urzekł mnie najpierw melodią piosenki Orot, a potem także jej tekstem (to z pomocą iwrit.pl) o tym, że trzeba się szybko przebudzić, o
migających światłach i wszystkich tych kabalistycznych sprawach. Wiadomo, teraz
każdy jest kabalistą, nawet moja mama, która nigdy nie ominie sobotniej mszy
(sobotniej, bo wtedy nie ma kazania), czyta „Moc Kabbalah” Yehudy Berga, ale ja
lubię takie właśnie klimaty, a przy okazji odbywam prawie darmowy kurs
hebrajskiego. Motek tymczasem, bardziej z powodu dedlajnu niż braku internetu,
montuje teledysk do równie kabalistycznej piosenki swojego dawnego sąsiada, w
którym pojawiam się także ja, ale nie do końca ubrana, więc nie wiem, czy
kiedykolwiek się nim pochwalę.
Tyle rzeczy można robić, kiedy tylko nie ma tego
przeklętego Facebooka, i poczty, i blogów! Można oglądnąć serial w prawdziwym telewizorze, zmyć kumulowane
przez trzy dni naczynia, słuchać muzyki z płyty a nie z YouTuba. Można
celebrować wspólne posiłki. A jeśli już o jedzeniu mowa to koniecznie muszę
podzielić się obserwacją, która może wstrząsnąć mieszkańcami wrocławskiego
osiedla Brochów.
To jeden z tych dni, kiedy internet jest. Dobrze idzie nam wtedy komunikacja ze współlokatorami. |
Nie tylko Brochów rytmicznie i harmonijnie rozgryza czarne, oprószone solą skorupki, aby dostać się do jądra rozkoszy, malutkiej pestki, ukrytej przed złem tego świata, czekającej, aby schronić się w otulinie naszego języka. Nie tylko Brochów, zwilżając językiem spierzchnięte usta, chce więcej i więcej, i nie może powiedzieć sobie „stop”, póki nie skończy się opakowanie, a na jego dnie pozostanie już tylko solny osad, nostalgicznie przypominający, jak fajnie jest urwać się ze szkoły i razem z kumpelami, czytając „Bravo”, porozgryzać na trzepaku. Izraelczycy też uwielbiają pestki słonecznika, ale na pospolitym nasieniu nie poprzestają. Rozgryzają przede wszystkim pestki dyni i arbuza. Prawie każdy kiosk ma specjalną podgrzewaną ladę, na której w metalowych tackach prażą się orzeszki i pestki. Może nie rozgryzają publicznie, bardziej w domu, tak jakby bojąc się bycia porównanymi z mieszkańcami brochowskich czworaków, ale robią to z równie dużym zacięciem i pasją, póki smak soli stanie się nie do zniesienia. Jak na prawdziwą adeptkę praktycznych studiów bliskowschodnich przystało, ja także dzień w dzień doskonalę swoje umiejętności i rozgryzam z prawie równą wprawą jak Motek, prawdziwy pestkowy maniak.
* Arik Einstein jest sędziwym panem, którego słucha
pokolenie rodziców mojego chłopca i kursanci cudownej doktor J. na najlepszym
fakultecie studiów żydowskich na świecie. Dzięki temu że jego piosenkę „Shabbat
ba-boker” (o tym jak fajne są szabatowe poranki, kiedy mama żłopie kawę, a tata czyta syjonistyczne
szmatławce) mogłabym spokojnie wyrecytować nawet w trakcie nalotu irańskich
bombowców, podbijam nawet najbardziej zatwardziałe serca moich nieco starszych
izraelskich ziomków.
No comments:
Post a Comment