Skądinąd doszły do mnie słuchy,
że Drew Barrymore, córka chrzestna Stevena Spielberga i o dziwo nie
Żydówka (nie pytajcie jak to możliwe) weszła w związek małżeński podczas
najprawdziwszej (jak twierdzą gazety „tradycyjnej”) żydowskiej ceremonii
ślubnej. Podobno - a nawet całkowicie prawdopodobnie i wiarygodnie, bo powołuję
się na statystyki podane przez Ankę Grupińską w książce „Najtrudniej jest
spotkać Lilit” (strony nie pamiętam, ale to przecie nie dysertacja doktorska) –
wśród amerykańskich Żydów małżeństwa mieszane z osobami innych wyznań stanowią obecnie
ponad 50% wszystkich zawieranych związków, co stanowi olbrzymią zmianę w
porównaniu do lat sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych, kiedy nie były one
społecznie aprobowane. Inne przykłady takich międzywyznaniowych związków (które
jestem w stanie tu przytoczyć tylko dzięki wnikliwej lekturze gazet o renomie
mniejszej niż Przekrój lub Tygodnik Powszechny) to córka państwa Clintonów,
która jak każda potwora znalazła swojego amatora, a w dodatku okazał się nim
być dobrze zapowiadający się bankier
żydowskiego pochodzenia (zwróćcie uwagę na stereotypowy dobór profesji do
wyznania), albo Mark Zuckerberg (uosobienie kapitalistycznego zła) i jego
azjatycka miłość o wdzięcznym imieniu Priscilla. Okazuje się jednak, że Drew,
zewsząd otoczona wzorcem życia w Torze, pokochała Judaizm i być może (konsekwencję
Drew w realizowaniu życiowych celów można poznać na podstawie przeanalizowania
historii jej zrywanych zaręczyn) sama zostanie Żydówką, o czym z nieskrywaną
radością donosi portal The Times of Israel. Z Drew zasilającą żydowskie
szeregi teraz z pewnością czasy Izraela nastaną.
Póki co Izrael pozostaje bardziej
tradycyjny niż Stany Zjednoczone i, co prawda, można zarejestrować tu każdy
(nawet homoseksualny) cywilny związek małżeński zawarty w innym kraju, ale
możliwości ślubu niereligijnego lub pomiędzy wyznawcami dwóch różnych religii
nie ma. Wszyscy zatem, Żydzi oczywiście,
nawet ci uznający się za ateistów i agnostyków, amatorzy wieprzowych kotletów i
dobrego drineczka w Jom Kippur, zeświecczeni chłopcy i dziewczęta, koniec
końców decydują się na ślub religijny.
O takim izraelskim wzorcowym
ślubie opowiem - lepiej niż kronika towarzyska i reportażysta Paweł Smoleński
razem wzięci, bowiem miałam okazję bywać nieraz. Niestety. Bo izraelskie
wesele z założenia ma się zwrócić. Nikt nie liczy na to, że trzy żelazka od
dalekich cioć i serwis Rosenthala dadzą się spieniężyć i opłacić videofilmowanie
lub chociaż pół orkiestry. Dlatego
zasada jest prosta – trzysta szekli od osoby, co najmniej pięćset-sześćset od
pary. My z Motkiem nigdy nie wykroczyliśmy poza minimalną kwotę, licząc na to,
że tłumaczy nas fakt bycia bezrobotną emigrantką i aspirującym artystą (co
naturalnie łączy się z bezrobociem, biedą i depresją). Nie wiem, jakie stawki
obowiązują teraz w Polsce, może te kilkaset szekli nie jest dużą kwotą, biorąc
pod uwagę, że w Izraelu nikt nie dokupuje bonusów w postaci kwiatów, maskotek,
czy darowizn na schroniska dla psów. Trzysta netto i po sprawie. Tyle, że kiedy
przekroczy się umowną granicę beztroskiej młodości, znajdującą się gdzieś koło
trzydziestki, sezon wesel wydłuża się do ∞ (jeśli znaczenie tego
znaczka jest znane także osobom bez matury z matematyki). My tego lata mieliśmy
średnio jedno lub dwa wesela miesięcznie, licząc tylko najbliższych znajomych,
bo znajomych z pracy nie mamy z wiadomych, smutnych, i przytaczanych tu
wielokrotnie względów.
Motek wpadł więc na pomysł
rekompensowania gotówkowych braków kreatywnym i niebanalnym prezentem i dla
kilku znajomych par nakręcił filmy-niespodzianki. Przykład poniżej, można
klikać i wyświetlać, Motek ucieszy się jak dziecko ze wzrostu statystyk. Filmik
jest pastiszem teledysku do piosenki, którą każdy słyszał przynajmniej raz popijając
nędzne piwo w Pasażu Niepolda (dla niewtajemniczonych – the place to be
we Wrocławiu). Występują znajomi i
rodzina nowożeńców, w tym ja (w układzie z gibkimi Motkiem i Tedziem) w
cekinowym żakieciku dla dodania blasku oraz dlatego, że styliści jednogłośnie orzekli,
że cekiny są dobre nie tylko na wieczór. Hine!* A, fajne i bez hebrajskiego zaczyna być koło 1:30 min.
Inną atrakcją izraelskiego wesela, która mimo globalizacji i celowych działań Unii Europejskiej wymierzonych przeciwko unikalnej kulturze narodowej (tak mnie fantazja poniosła na fali wywiadu z panem Bosonogim w ostatnim numerze Vivy! – nie wiem czy ktoś kupił, bo przez gołą Nataszę Urbańską łatwo pomylić z Playboyem), nie dotarła jeszcze do Polski, są magnesy ze zdjęciami. Na każdym weselu jest zawsze dwóch fotografów – jeden pstryka zdjęcia tradycyjne, jeden na magnesy. Po kilku godzinach zabawy (i tu wypada jeszcze powiedzieć, że wesele w Izraelu nie kończą się nad ranem, ale trwają maksymalnie do 2-3 w nocy) wystawiana jest tablica z efektem polowań fotografa i zaczynają się ważyć ludzkie losy. Bo jeśli nie ma cię na chociażby jednym zdjęciu, to jesteś towarzysko stracony, jesteś na gorszej pozycji niż Lance Armstrong po przyznaniu się do stosowania dopingu i tak naprawdę nie warto się z tobą przyjaźnić. O zdjęcia trzeba zabiegać, trzeba być drapieżnym zwierzęciem, trzeba przykuwać sobą uwagę, bo inaczej nikt ci foty nie pstryknie. A kiedy ktoś niespodziewanie wpadnie do ciebie do domu, oceni cię właśnie po liczbie magnesów na lodówce. Nam póki co nie udało się zapełnić magnesami nawet drzwiczek do zamrażarki, więc na skali towarzyskości plasujemy się w okolicach zera absolutnego. Kolejne wesela jednak przed nami, Motek już w tej chwili został poproszony o drużbowanie w maju, miejmy więc nadzieję, że dobry horoskop na 2013 rok (pieniądze się szykują podobno) pozwoli nie tylko na napełnienie lodówki, ale i ozdobienie jej kolejnymi magnesami.
Mama z babcią mówią, że jak to możliwe, że PUŚCIŁAM chłopa w kraciastej koszuli. Ano puściłam, w Izraelu rzadko kiedy pan młody ma krawat czy muchę, to i kratka nie wywoła skandalu. |
Mazal tov!
Critter of Zion.
* Oto!
cudowny blog!
ReplyDeleteCzyta się niesamowicie :)
Dziękówa! Zmotywowałaś mnie do napisania czegoś nowego dzisiaj (po długiej przerwie).
Delete