Była już opiumowa (pomiędzy Wielką Brytanią a cesarskimi Chinami) i
herbaciana (być może mało ważna, bo gdy wpisze się do Googla frazę „woja her…”
wyświetla się „wojna Herbuś z Piotrowską”, prawdopodobnie jakiś poważny
konflikt polskich celebrytek ), teraz walki toczą się o papier toaletowy, więc
aby sprostać wyzwaniu tego odrzeczownikowego nazewnictwa, można ten konflikt
ochrzcić wojną papierową. Opakowanie papieru w przeciętnym telawiwskim supermarkecie
kosztuje ponad czterdzieści szekli, a jeśli czyjąś jedyną pracą jest ostatnio
wyprowadzanie psów (to ja), albo namawianie studentów na zapisanie się na
roczny program studiów religijnych (to Motek), sytuacja daje nam wybór między niejedzeniem
a niewypróżnianiem się. Jedna i druga opcja są nie do przyjęcia z oczywistych
względów fizjologicznych. Trzeba sobie więc jakoś radzić. Pieniądze nie są
tutaj kwestią najistotniejszą, ale odnoszę wrażenie, że gdy mowa o Żydach,
wręcz wypada ten temat poruszyć. Kiedy moja mama opowiada swoim bliższym i
dalszym znajomym (a że jestem jedynaczką każda rozmowa prędzej czy później
zahaczy o moje stopnie na uniwersytecie i chłopaka – mamy jedynaczek uwielbiają
tworzyć punktowane rankingi córek: która wcześniej zaczęła siadać na nocniczku,
która miała droższy makijaż na studniówkę, której udało się usidlić studenta
medycyny, względnie architektury), że chodzę z Żydem, nie obejdzie się bez
eksklamacji „na pewno bogaty!” Klasyczna reakcja Pawłowa. Tylko z ust wypłynie
głoska „ż”, a już przed oczami stają te stosy dolarów, przehandlowanego złota,
fortun zbudowanych na lichwie i na pułapkach zastawionych na biednych gojów. Dzięki skomplikowanej sytuacji zawodowej i
walce o pozwolenie na pracę, póki co bez większego wysiłku przychodzi mi i
Motkowi obalenie tego krzywdzącego stereotypu. Przezornie uprzedzam więc zadane
z niedowierzaniem pytania „jak to, Żyd i niebogaty?” i jako odpowiedź oferuję
wycieczkę po naszym mieszkaniu. Jeśli nie zniechęcicie się zapachem kocich
odchodów, macie szansę dotrwać do
części, w której pokazujemy naszą sypialnię (znajomi nazywają ją cave),
z bardzo ładną, niebieską, ceramiczną podłogą, ale za to o wymiarze 2.5x2.5 m i
bez okien (teraz nazwa cave, powinna wydać się bardziej zrozumiała).
Wracając jednak na front. Trzeci pokój w naszym mieszkaniu (po nas i
żołnierce) od ponad tygodnia wynajmuje Norweżka. Nie jest blondynką, ale poza
tym wszystko się zgadza. Pije w samotności pół butelki wina, śpi przy
klimatyzacji ustawionej na 20 stopni (siła przyzwyczajenia; na swojej wyspie
nawet zimą otwiera okno w sypialni), jest z natury małomówna i raczej zamknięta
w sobie. Nie łudziłam się, że zostaniemy psiapsiółeczkami, ale ostatnio sprawy
zaszły za daleko i z ułańską fantazją powiedziałam sobie „maspik!” (czyli po
hebrajsku „dość”). Wzięłam z łazienki ostatnią rolkę papieru toaletowego,
ukryłam ją w naszej sypialni i czekałam na rozwój sytuacji. Ale powoli… Zacznę
najpierw od przyczyn dalekosiężnych, tak jak uczono nas na lekcjach historii w
moim zacnym, międzynarodowym z nazwy, a komunistycznym z wyglądu LO.
Norweżka pół szabatu spędziła dekorując sobie ściany pocztóweczkami i
zdjęciami blond chłopaczka. Umyła podłogę u siebie w pokoju, kupiła szmatki do
kurzu i posprzątała. U siebie w pokoju, naturalnie. Ja w tym czasie
poodkurzałam w salonie, zrobiłam selekcję starych kosmetyków w łazience, którą
dzielimy, umyłam zlew. Raz, wystawiając w kuchni sporą stertę makulatury, Norweżka
zapytała mnie, gdzie są śmietniki. Ale swoich śmieci przez tydzień nie
wyniosła. Nie wyniosła też śmieci kuchennych i łazienkowych, mimo, że ostentacyjnie
wystawiłam je z szafki. Jeśli w zlewie były nasze naczynia i jej dwa kubki, to
ja jej te naczynia zmywałam, no bo przecież nie będę się wygłupiać i dzielić co
nasze a co twoje. Do tej pory zawsze mieliśmy dobre stosunki z współlokatorami
i naturalne było, że biorę ich herbatę, a oni używają mojej pietruszki, że
jeśli ja posprzątałam kuchnię, to ktoś inny musi zająć się salonem, ale
Norweżka te idealne, niemalże kibucowe equilibrium zaburzyła. Myła swoje
naczynia i zostawiała w zlewie jeden kubek, z którego korzystałam ja. Stąd moja
toaletowa prowokacja. Ponieważ Norweżka nie wyrażała zupełnie zainteresowania
częścią wspólną naszego mieszkania, postanowiłam ja do tego zmusić.
Taktyka jest prosta. Ukrywamy ostatnią rolkę papieru toaletowego w
pokoju, przez co my jesteśmy zabezpieczeni, ale Norweżkę (jeśli mieszkamy z
Żydem, możemy to też zrobić Żydowi i nikt nie uzna, że jesteśmy antysemitami)
stawia to w podbramkowej sytuacji. Dla nas na dobrą sprawę też nie jest to
wygodne, bo za każdym razem, jak w peerelowskim szalecie, trzeba pamiętać, żeby
urwać sobie kawałek papieru przed pójściem do toalety. Ale przynajmniej nie jesteśmy
tymi frajerami, którzy już trzy rolki papieru przed końcem opakowania
przewidują nadchodzący koniec, biegną do sklepu i nigdy nie doczekują się
zwrotu 40 szekli od innych współlokatorów. Norweżka bez papieru wytrwała 3 dni,
a moje napięcie rosło z godziny na godzinę, kiedy obserwowałam jak sobie radzi,
substytuując go chusteczkami higienicznymi albo ręcznikami papierowymi z
kuchni.
Zakończenie konfliktu
nastąpiło nieoczekiwanie. Norweżka, jako prawdziwa kobieta z Północy, pozostała
niewzruszona. Gdybyśmy czekali na jej inicjatywę, pewnie i nasze zapasy papieru
by się wyczerpały. Zdenerwował się za to Motek, stwierdził, że jestem
dziecinna, prowadząc tę wojnę i grubo po 12, wyruszył w noc do najbliższego
AM:PM, czyli najdroższego supermarketu w Tel Awiwie (bo otwartego również przez
całą dobę w szabat), skąd wrócił z sześćdziesięcioma rolkami różowego papieru. Jak
można było przewidzieć, następnego ranka
Norweżka zjadła swoje pity z humusem, umyła swój talerzyk i wyszła z domu
oczywiście nie proponując zwrotu pieniędzy za 1/3 papieru.
Zdarzało mi się już prowadzić podobne wojny - w niektórych sytuacjach (czytaj: w przypadku niektórych ludzi) są po prostu nieuniknione. Nie było mi jeszcze dane żyć z obcymi współlokatorami, ale na licznych zgrupowaniach jeździeckich zdobyłam niezbędne 'wojenne' doświadczenie. Bitwa o zmywanie to oczywiście podstawa. Bitwy o trenera też się zdarzają (zagradzasz najazd na pierwszą przeszkodę, czekając, aż zirytowany trener zwróci uwagę na CIEBIE). Ale o bitwach o poranne karmienie można by pisać książki. Szósta rano, banda rozespanych właścicieli usiłuje własną obojętnością zmusić innych do pofatygowania się do paszarni wprost spod ciepłej kołdry... Niezapomniane sceny!
ReplyDelete