Amerykanie pytają przewodnika o różnice
między Gazą a Zachodnim Brzegiem, a Chińczycy i Koreańczycy siedzą przy jednym
stoliku i żartują, że wszyscy Azjaci trzymają się razem. Jedna z Czeszek do
wszystkiego nosi białe frotowe skarpety i bandanę chroniącą przed słońcem , a
ja układam w głowie smutną historię o jej życiu, w którym nigdy nie wyjechała
zagranicę, a jej mama popłakała się ze szczęścia, kiedy córce przyznano
stypendium Ministerstwa Spraw Zagranicznych, chociaż żeby odłożyć na bilet do
Izraela musiała wziąć dodatkowe nocki. Duńczyk gej i jego piegowata koleżanka
będą pastorami. Nie muszą się specjalnie dużo modlić, w Danii nawet ateista może być pastorem,
o czym usłyszałam przy okazji odwiedzin w tym najszczęśliwszym w Europie kraju. Dziewczyny są z Nowego Jorku, nonszalancko
ubierają traperki do koronkowych, białych spodenek i wyglądają jak bohaterki
seriali, których nie oglądam. Ekscytują się spotykając inne Amerykanki z tych
samych dzielnic, bo przecież jak ktoś mieszka na Upper East Side to musi dać
się lubić i w ogóle mieć te same pasje i znajomych z żydowskiego przedszkola.
Wszyscy są ambitni, będą studiować dyplomację i stosunki międzynarodowe, może
pomieszkają trochę w rozrywkowym Tel
Awiwie, ale w brudzie Bliskiego Wschodu długo nie wytrzymają i na dłuższą metę
wybiorą jednak siedzibę ONZ. Ja zdaję sobie
sprawę, że już nigdy nie będę młoda, nie będę miała ich energii i nie będę interesowała
się alternatywnym rapem z RPA. Zdaję sobie też sprawę z tego, jak inni są ci
beztroscy nowojorczycy od dziewczyn, które pracują ze mną w hotelu za 25 szekli
za godzinę i mimo wyższego wykształcenia, zdobytego gdzieś w Argentynie czy
Bułgarii, pewnie całe życie (jeśli zdecydują się zostać w Izraelu ze swoimi
izraelskimi chłopcami) będą wykonywać pracę poniżej swoich kwalifikacji i żaden
bank nie udzieli im kredytu na mieszkanie. Chciałabym umieć pracować tak ciężko
jak Brazylijki i rozmawiać ze swoim chłopakiem tylko po hebrajsku, bo tak
przecież lepiej się nauczę.
Wszyscy byli odwróceni.
P.S. O
izraelskim epizodzie w życiu Hłaski można poczytać m.in. tutaj.
|
Ja chyba jestem gdzieś pomiędzy Nowym
Jorkiem a Bogotą i może jeszcze coś w życiu osiągnę, bez konieczności wstawania
o 5.30 i podawania croissantów opasłym biznesmenom.
Całe szczęście nie będę typową
absolwentką filologii angielskiej, gdzieś z województwa lubuskiego, ale marzącą
o pracy w szkole językowej we Wrocławiu. Mój chłopak nie będzie nosił
niedopasowanego garnituru o srebrnym połysku i nie sfotografujemy się razem na
tle toczonych tralek i juki, kiedy będziemy wychodzić na czyjeś wesele.
Może, jeśli mi się poszczęści, będę francuską żydówką,
spędzającą wakacje na telawiwskiej plaży z dwójką śniadych, śliczniutkich
dzieci i Motkiem, któremu łysinę będzie przykrywać modny kapelusz. Będę miała
takie okulary i klasę Garance Dore. Zamiast przeistoczyć się w moją nadopiekuńczą
mamę, będę czytała ładne magazyny na leżaku, a po obiedzie czasami nawet zapalę
papierosa.
Teraz jestem w Hajfie, trzecim
największym mieście w Izraelu. Nie jestem pewna, czy
mają tu Zarę, ale są za to dwie knajpki, znajdujące się dokładnie naprzeciwko siebie,
w których serwuje się falafel rywalizujący o miano najlepszego w mieście. Spór
nie do rozstrzygnięcia, najlepiej sprawdzić samemu na ulicy Wadi (czy też
HaWadi), znajdującej się w arabskiej dzielnicy Wadi Nisnas. Haifa ma bardzo
dużą populację arabską, a na uniwersytecie i w Technionie (najlepszej technicznej
uczelni w Izraelu) uczy się też sporo Druzów z okolicznych wiosek. Wierzcie lub
nie, ale tu naprawdę widać pokojową koegzystencje, o której wszyscy w Izraelu
marzymy. Wspomniana dzielnica Wadi Nisnas* jest miejscem różnych festiwali i wydarzeń kulturalnych,
mających na celu przybliżyć żydowskich i arabskich mieszkańców. Stała się też
tłem miłosnej historii opowiedzianej w książce A Trumpet in the Wadi przez
Sami Michaela, izraelskiego pisarza (wstyd się przyznać, ale pierwszy raz
usłyszałam o nim dopiero przed kilkoma dniami), który co roku pojawia się na
liście „pewniaków” do literackiej nagrody Nobla. Podobno warto przeczytać. Jakby
tego zróżnicowania było mało, Haifa jest też ważnym miejscem dla wyznawców
Bahaizmu, bardzo pokojowej i przemawiającej do mnie religii, znanej głównie za
sprawą bajkowych ogrodów, okalających mauzoleum Baba, którego chyba można
nazwać bahaickim mesjaszem.
Ogrody bahaickie. Tak wyglądały w lutym 2012 roku. Zapewniam, że latem 2013 roku i o każdej innej porze są równie zielone. Zawsze fascynuje mnie to, ile musi kosztować ich podlewanie. |
To wszystko jednak nic, w porównaniu do
największej zalety Hajfy – klimatu. Uniwersytecki kampus, który na miesiąc stał
się moim domem (chociaż, kiedy widzę nieumyte od trzech dni garnki moich współlokatorek
i zapchaną nadpsutym jedzeniem lodówkę, czuję się nie jak w domu, ale tak daleko
od niego, jakbym znajdowała się co najmniej na antypodach), usytuowany jest na
górze Karmel, około 500 metrów nad poziomem morza, co gwarantuje nie tylko zapierające
dech widoki, ale też przyjemny, chłodny wiatr wieczorem. Jednym słowem, idealne warunki do odrabiania
zadań domowych. Jeszcze dwa tygodnie ciężkiej nauki, a wraz z
otrzymaniem certyfikatu o ukończeniu ulpanu**, zwiększy się moja wartość na
izraelskim rynku pracy (która i tak ostatnio niebotycznie podskoczyła w górę, ponieważ stałam się posiadaczką pozwolenia na pracę - wreszcie).
Dla bloga Critterofzion, prosto z Haify
Critter Of Zion
Critter Of Zion
* O Wadi Nisnas można też usłyszeć w
kontekście rakiety, która spadła na jeden z domów podczas Drugiej Wojny
Libańskiej w 2006 roku, zabijając trzy osoby. Haifa znajduje się relatywnie
blisko granicy z Libanem i Syrią, stąd (oby Żelazna Kopuła chroniła jak najlepiej!)
narażona jest na takie ataki (które, filmowane amatorskimi kamerami, można
zobaczyć na You Tubie między innymi tu) w razie konfliktu z tymi krajami.
** Ulpanem w Izraelu nazywamy kurs
hebrajskiego.
No comments:
Post a Comment