Saturday, February 1, 2014

Żyd, goj & rock and roll



Egzotyka. Park HaYarkon. Tel Aviv.


 Jeszcze tylko skoczę do kuchni po jogurcik (nie byle jaki, bo w Szabat pozwalam sobie na jogurt z warstwą owocowej galaretki na wierzchu, jak również pojawienie się od czasu do czasu – o zgrozo – coli w lodówce) , naolejuje włosy (to też wyłącznie szabatowy rytuał dla znudzonych damulek, które nie mają mężczyzny u boku i mogą przez co najmniej cztery godziny, kiedy olej migdałowy wchłania się i dogłębnie penetruje strukturę włosa,  wyglądać jakby właśnie obudziły się z  miesięcznej comy we włocławskim szpitalu, pozostawione same sobie i czekające tylko na śmierć, na pewno nie na umycie włosów, bo tak to przecież w Polsce jest) i już opowiadam co się u nas w Zionville nowego wydarzyło. A tu w ostatnim czasie śmierć za śmiercią, prawie jak we wspomnianych polskich szpitalach. Najpierw nieodżałowany Arik Einstein, potem, zasadniczo obojętny mi, Arik Sharon. 

A tak na marginesie. „W ostatnim czasie” to na moim blogu pojemna jednostka miary, w której zawiera się między innymi zmiana miejsca pracy i obrona pracy magisterskiej. Niby jedno i drugie praca, tylko dziwnym sposobem drugie o wiele mniej opłacalne (choć po uwolnieniu się ze szponów korpo i przejściu do państwowej instytucji również o wynagrodzeniu w pierwszej mogłabym ułożyć smutny monolog) i warte tyle ile papier na którym zostało wydrukowane. Jedyne co będę pamiętać z mojej obrony to małe piwo, które wypiłam po, a które w połączeniu ze stresem dało mi taki ból brzucha, że do późnego wieczora dochodziłam do siebie. Jakby znak od niebios, że już kończą się czasy młodzieńczych hulanek i od teraz będzie mnie powalało z nóg 0.33 litra niskoprocentowego alkoholu. 

Jeszcze zanim dotarłam do Polski na obronę pracy magisterskiej, zmarł mój idol Arik Einstein. Mieliśmy z tej śmierci transmisję na żywo, to znaczy tuż po tym jak Arik trafił do szpitala, jeszcze żyw, telewizja już przewidziała, że za chwilę będzie martwy i przerwano wiadomości a potem program Kochaw HaBa (Następna Gwiazda), w którym modlono się za Arika (ale niestety nie zobaczyliśmy, jak modli się Bar Refaeli, bo ona prowadzi inny talent show) i tylko czekano, żeby ogłosić najgorsze. Czyli tak jakby zaczęliśmy żałobę przed śmiercią. A to co się działo w dzień po, przeszło moje przypuszczenia. Zawsze myślałam, że jestem w mojej słabości do tego piosenkarza odosobniona, po czym okazało się, że jest zbiorowa histeria, taka na miarę opłakiwania Michaela Jacksona czy Księżnej Diany. Mieliśmy telebim na placu Rabina, pod którym zgromadziło się pół zasmarkanego Tel Awiwu, mieliśmy programy telewizyjne, a kiedy rano jechałam autobusem do pracy, to z głośników samochodów stojących w korku słychać było tylko piosenki Arika. Było naprawdę rzewnie.

Egzotyka nagrobkowa. Kinneret Cemetery.

 Arik był piosenkarzem, ale też aktorem i prawdziwą ikoną w Izraelu. Urodzony w 1939 roku, miał olbrzymi wpływ na tutejszą scenę muzyczną. W Izraelu, odnoszę wrażenie,  absolutnie najwyższy status mają rodziny, które osiedliły się tu przed powstaniem państwa, syjonistyczni ideowcy, którzy budowali ten kraj na pustyni. Arik urodził się w Tel Awiwie (Tel Awiw w przededniu wybuchu Drugiej Wojny Światowej w Europie można zobaczyć na tym bardzo ciekawym archiwalnym filmie wyprodukowanym przez Telewizję Polską) i pewnie do takiej rodziny należał. Szczęściarz. Nie da się nie zauważyć, że chłopca urodzonego w tym samym roku w biednym wschodnio-europejskim sztetlu czy metropolii takiej jak na przykład Budapeszt czy Warszawa spotkałby zupełnie inny los i o ile w ogóle dane byłoby mu przetrwać wojnę, to pewnie potem nie zająłby się rock and roll’em. Tata Motka urodził się niewiele później od Arika (tylko nie myślcie sobie, robiąc swoje kalkulacje, że Motek to staruch. Nic z tych rzeczy, jest po prostu późnym dzieckiem) tyle że w Falenicy i podczas wojny przeżył tyle, że do tej pory nie jest w stanie o tym opowiedzieć. I nie został też artystą. Zawsze fascynował mnie ten dysonans. Po jednej stronie morza wysokie palmy, plaża, upalne noce podczas których ulgi nie przynosiły klimatyzatory, cytryny na drzewach za oknem, a w Europie – każdy wie. Kiedy czytam autobiografię Amosa Oza (który, tak jak Arik, urodził się w ówczesnej Palestynie, w Jerozolimie), mimo że opisuje on wojnę o niepodległość i  sytuacje takie jak na przykład zamach nakonwój jadący na Górę Skopus, to jego wspomnienia przywołują zupełnie inny świat, egzotyczny, fascynujący Orient i wydają się całkiem niegroźnie. A może groźne, ale tak wciągające, że chciałoby się w nich być, trochę jak w świecie Indiany Jonesa i trochę jak na egipskiej pustyni jak w Angielskim Pacjencie

Oto bohater. Source


 Dobrze, ale koniec już o śmierci, to taki mało sexi temat. Zionville żyje teraz doniesieniami jakoby syn Bibiego (Benjamina Netanyahu, premiera Izraela) miał się spotykać z Norweżką. Gojką. No, tego jeszcze u naszej rodziny królewskiej nie grali. To znaczy, nie do końca, bo sam Bibi był kiedyś żonaty z Angielką, która wprawdzie szybciutko przekonwertowała się na judaizm, chroniąc nieposzlakowaną opinię przyszłego przywódcy, ale fakt został odnotowany. Widać, że syn podąża śladami ojca. Ale skandal mamy nowy.


Na koniec lista przebojów Arika Einsteina. Moja absolutnie ulubiona trójka. 







Wednesday, October 23, 2013

Małgorzato, co ty na to, żeby na lato kupić saturator?



Z pamiętniczka Motka. Obudziłem się rano i oglądałem wschód słońca.


Lato się kończy, życie powoli zaczyna się układać (albo, patrząc inaczej, zamienia się w ciąg wczesnych pobudek, dojazdów do pracy i korposałatek jedzonych o 12.30), ale pomysł dalej intrygujący i, najważniejsze, globalnie uniwersalny (bo kiedy kończy się lato izraelskie, następuje tu lato polskie, szerzej znane jako zima). Pomysł dobry, bo polski, ze znakiem jakości. Bez krzty żydowskiego spisku, śladów trotylu na skrzydłach. Pomysły dosadny. Gruby. Nieco  zuchwały. Bogaty. Albo na bogato. W sam raz dla polskich turystów na tureckiej plaży, do których jest skierowany. Odwrót w stronę vintage w naszym współczesnym lajfstajlu. Pomysł fajny, ale bez przesady. Nie prime time, bardziej pora sjesty. No więc sjesta, mimo że na powinno się tak w piśmie zdania zaczynać, ale zwrot akcji najlepiej zaakcentować właśnie tak po sąsiedzku, bez nadęcia, z małym błędem na lepsze samopoczucie. Bodrum, sjesta, przy basenie, jedna osoba sączy drinka przy barze. W tle muzyka. Zgwałcone uszy nie mogą zrozumieć, co się wokół dzieje, co to za żart, czy to znowu ten sam pan Turek, który zagadał, że my, ja i on, no i jeszcze Motek (bo Motek podaje się w krajach niektórych za Polaka),my, bracia Polacy, że to jego sprawka. On kebab w Galerii Dominikańskiej golił, może nawet dla mnie i moich znajomych golił, więc myślę, może to właśnie włączył reminiscencje swojego pobytu w tym radiu przenośnym i duma po polsku. Chyba jednak to nie on, ale piosenka jest na tyle chwytliwa, że nawet po sezonie, kiedy ostatnia blond skraweczka opuściła już kurort, zaklaskała w samolocie i z lotniska im. F. Chopina wzięła mini busika do Lublina, barmanowi ta melodia ciągle chodzi po głowie. I na okrągło gra tę samą płytę, choć nie do Małgorzaty wzdycha po bułhakowsku, tylko do Sylwii. Spokojna barmańska głowa. Sylwia za rok wróci na dobre, z rozmówkami polsko-tureckimi i wszystko potoczy się spoko, dobrze, dob-zie, jak już za parę miesięcy nauczy się barman mówić. Sylwia kupi hamsę, otworzy czakrę, powie, co trzeba przyrzec, nie tak jak w Izraelu: konwersja milion lat, najpierw się trzeba nachodzić, żeby w ogóle, potem co sobotę światełko w lodówce zaklejać, żeby pracy rozniecenia tego ognia, co tam w żaróweczce siedzi, przypadkiem, przy szabacie nie wykonać. 

Ja się Sylwii nie dziwię wyboru, podobno nawet Sharon Stone wakacje spędza niecałe 5 minut stąd, jak się szumnie mówi, na tureckiej riwierze. Nie jakiś bojkot plaż, bojkot ideologii, bojkot Żyda ogólnoświatowy, tak że Chris Martin z żona, Paltrowicz z rabinackiego, polskiego domu, powiedział, że nie przyjedzie i koniec. Po prostu prospekty wyglądają na lepsze, skóry na tańsze, a rodzime tureckie linie Pegasus mają najlepszy filmik o zapinaniu pasów i umieraniu w katastrofie lotniczej, jaki kiedykolwiek widziałam. Chętnie z Motkiem zostalibyśmy dłużej, ponurkowali i nie lecieli tej samej doby samolotem (wyimaginowana śmierć nie zaglądała mi w oczy jeszcze nigdy tak blisko, jak w drodze z Bodrum do Istanbulu, kiedy każde obniżanie wysokości czułam jako bezwolne spadanie i dziwiłam się, że nikt z współpasażerów nie łapie mnie jeszcze za rękę i deklaruje, że jeśli tylko przeżyjemy, to wybudujemy razem kościół, albo przynajmniej zafundujemy ławkę dla biednej parafii), ale po tym jak został zdekonspirowany jako nie-Polak (nie przez Leszka Bubla, ale pana od kebabu, który płynną polszczyzną zagaił go o coś) i nie-Irańczyk, nie wiedzieliśmy jaki obrać plan C. Z jakiegoś powodu w Turcji Motek był brany za Irańczyka, co bardzo nas bawiło, dopóki nie wybraliśmy się do hammamu i w ciemnym pokoju (Motek dodawać trochę od siebie w tej historii) masażysta, mający władzę nad jego kręgami szyjnymi, po konwersacji o następującej treści: „-Iran?” „-No.” „-Where from?”  (tu wahanie) „-Israel.” „-Muslim?” (tu już bez wahania, bardziej kwestia honorowa, umrzeć w wierze praojców) „-No.”, zwołał wszystkich swoich kolegów (jednego z Iranu), żeby zobaczyli to kuriozum, bezwładnie leżące na łóżku i niewiedzące, jak potoczy się ta historia. Potoczyła się dobrze, więc z Turcji mamy same miłe wspomnienia, dwie pary skórzanych mokasynów i lokum (Turkish delight), na które w mojej pracy nie połakomiły się nawet największe grubasy. Wrócimy na pewno, o ile nie będzie nas stać na większą egzotykę, o której skrycie marzymy, licząc tym samym na dobicie do klasy średniej, tak jak bohaterki "raportów" Twojego Stylu, zwyczajne Marty i Dagmary, które są prezeskami firm ubezpieczeniowych, właścicielkami sieci aptek, wziętymi prawniczkami (bohaterkami raportu zostają, bo przydarza im się kradzież karty przy bankomacie, romans z kobietą, nieobecny ojciec, ewentualnie zwyczajny kryzys małżeński) i na pewno spędzają bardziej classy wakacje.

Turecka rybcia weszła, pardon, wpłynęła, w kadr. Gdyby tylko wiedziała ile zapłaciliśmy za tę podwodną sesję zdjęciową...

Monday, July 22, 2013

Hebrajski w Hajfie



Amerykanie pytają przewodnika o różnice między Gazą a Zachodnim Brzegiem, a Chińczycy i Koreańczycy siedzą przy jednym stoliku i żartują, że wszyscy Azjaci trzymają się razem. Jedna z Czeszek do wszystkiego nosi białe frotowe skarpety i bandanę chroniącą przed słońcem , a ja układam w głowie smutną historię o jej życiu, w którym nigdy nie wyjechała zagranicę, a jej mama popłakała się ze szczęścia, kiedy córce przyznano stypendium Ministerstwa Spraw Zagranicznych, chociaż żeby odłożyć na bilet do Izraela musiała wziąć dodatkowe nocki. Duńczyk gej i jego piegowata koleżanka będą pastorami. Nie muszą się specjalnie dużo modlić, w Danii nawet ateista może być pastorem, o czym usłyszałam przy okazji odwiedzin w tym najszczęśliwszym w Europie kraju. Dziewczyny są z Nowego Jorku, nonszalancko ubierają traperki do koronkowych, białych spodenek i wyglądają jak bohaterki seriali, których nie oglądam. Ekscytują się spotykając inne Amerykanki z tych samych dzielnic, bo przecież jak ktoś mieszka na Upper East Side to musi dać się lubić i w ogóle mieć te same pasje i znajomych z żydowskiego przedszkola. Wszyscy są ambitni, będą studiować dyplomację i stosunki międzynarodowe, może pomieszkają  trochę w rozrywkowym Tel Awiwie, ale w brudzie Bliskiego Wschodu długo nie wytrzymają i na dłuższą metę wybiorą jednak siedzibę ONZ.  Ja zdaję sobie sprawę, że już nigdy nie będę młoda, nie będę miała ich energii i nie będę interesowała się alternatywnym rapem z RPA. Zdaję sobie też sprawę z tego, jak inni są ci beztroscy nowojorczycy od dziewczyn, które pracują ze mną w hotelu za 25 szekli za godzinę i mimo wyższego wykształcenia, zdobytego gdzieś w Argentynie czy Bułgarii, pewnie całe życie (jeśli zdecydują się zostać w Izraelu ze swoimi izraelskimi chłopcami) będą wykonywać pracę poniżej swoich kwalifikacji i żaden bank nie udzieli im kredytu na mieszkanie. Chciałabym umieć pracować tak ciężko jak Brazylijki i rozmawiać ze swoim chłopakiem tylko po hebrajsku, bo tak przecież lepiej się nauczę. 


Wszyscy byli odwróceni. 
P.S. O izraelskim epizodzie w życiu Hłaski można poczytać m.in. tutaj.

Ja chyba jestem gdzieś pomiędzy Nowym Jorkiem a Bogotą i może jeszcze coś w życiu osiągnę, bez konieczności wstawania o 5.30 i podawania croissantów opasłym biznesmenom. 

Całe szczęście nie będę typową absolwentką filologii angielskiej, gdzieś z województwa lubuskiego, ale marzącą o pracy w szkole językowej we Wrocławiu. Mój chłopak nie będzie nosił niedopasowanego garnituru o srebrnym połysku i nie sfotografujemy się razem na tle toczonych tralek i juki, kiedy będziemy wychodzić na czyjeś wesele. 

Może, jeśli mi  się poszczęści, będę francuską żydówką, spędzającą wakacje na telawiwskiej plaży z dwójką śniadych, śliczniutkich dzieci i Motkiem, któremu łysinę będzie przykrywać modny kapelusz. Będę miała takie okulary i klasę Garance Dore. Zamiast przeistoczyć się w moją nadopiekuńczą mamę, będę czytała ładne magazyny na leżaku, a po obiedzie czasami nawet zapalę papierosa. 

Teraz jestem w Hajfie, trzecim największym mieście w Izraelu. Nie jestem pewna, czy mają tu Zarę, ale są za to dwie knajpki, znajdujące się dokładnie naprzeciwko siebie, w których serwuje się falafel rywalizujący o miano najlepszego w mieście. Spór nie do rozstrzygnięcia, najlepiej sprawdzić samemu na ulicy Wadi (czy też HaWadi), znajdującej się w arabskiej dzielnicy Wadi Nisnas. Haifa ma bardzo dużą populację arabską, a na uniwersytecie i w Technionie (najlepszej technicznej uczelni w Izraelu) uczy się też sporo Druzów z okolicznych wiosek. Wierzcie lub nie, ale tu naprawdę widać pokojową koegzystencje, o której wszyscy w Izraelu marzymy. Wspomniana dzielnica Wadi Nisnas* jest miejscem różnych festiwali i wydarzeń kulturalnych, mających na celu przybliżyć żydowskich i arabskich mieszkańców. Stała się też tłem miłosnej historii opowiedzianej w książce A Trumpet in the Wadi przez Sami Michaela, izraelskiego pisarza (wstyd się przyznać, ale pierwszy raz usłyszałam o nim dopiero przed kilkoma dniami), który co roku pojawia się na liście „pewniaków” do literackiej nagrody Nobla. Podobno warto przeczytać. Jakby tego zróżnicowania było mało, Haifa jest też ważnym miejscem dla wyznawców Bahaizmu, bardzo pokojowej i przemawiającej do mnie religii, znanej głównie za sprawą bajkowych ogrodów, okalających mauzoleum Baba, którego chyba można nazwać bahaickim mesjaszem. 


Ogrody bahaickie. Tak wyglądały w lutym 2012 roku. Zapewniam, że latem 2013 roku i o każdej innej porze są równie zielone. Zawsze fascynuje mnie to, ile musi kosztować ich podlewanie.

To wszystko jednak nic, w porównaniu do największej zalety Hajfy – klimatu. Uniwersytecki kampus, który na miesiąc stał się moim domem (chociaż, kiedy widzę nieumyte od trzech dni garnki moich współlokatorek i zapchaną nadpsutym jedzeniem lodówkę, czuję się nie jak w domu, ale tak daleko od niego, jakbym znajdowała się co najmniej na antypodach), usytuowany jest na górze Karmel, około 500 metrów nad poziomem morza, co gwarantuje nie tylko zapierające dech widoki, ale też przyjemny, chłodny wiatr wieczorem. Jednym słowem, idealne warunki do odrabiania zadań domowych. Jeszcze dwa tygodnie ciężkiej nauki, a wraz z otrzymaniem certyfikatu o ukończeniu ulpanu**, zwiększy się moja wartość na izraelskim rynku pracy (która i tak ostatnio niebotycznie podskoczyła w górę, ponieważ stałam się posiadaczką pozwolenia na pracę - wreszcie).

Dla bloga Critterofzion,  prosto z Haify
Critter Of Zion

* O Wadi Nisnas można też usłyszeć w kontekście rakiety, która spadła na jeden z domów podczas Drugiej Wojny Libańskiej w 2006 roku, zabijając trzy osoby. Haifa znajduje się relatywnie blisko granicy z Libanem i Syrią, stąd (oby Żelazna Kopuła chroniła jak najlepiej!) narażona jest na takie ataki (które, filmowane amatorskimi kamerami, można zobaczyć na You Tubie między innymi tu) w razie konfliktu z tymi krajami. 

** Ulpanem w Izraelu nazywamy kurs hebrajskiego.