Saturday, April 27, 2013

From Zion with love



Instynktownie czuję, że do opowiedzenia tej krótkiej, z zamiaru zabawnej historyjki, bardziej nadawałoby się konto na Twitterze lub Instagramie (gdzie hashtagi takie jak #użydówzawszedrogo i #biedanazmywaku w prosty sposób umiejscowiłyby ją w odpowiednim milieu)albo fanpejdż na Facebooku (gdzie w komentarzu wystarczyłoby napisać @dlaczego zawsze pod koniec pieniędzy jest tak dużo miesiąca i można byłoby uchodzić za osobę względnie dowcipną a ponadto obytą w social mediach), ale że jak diabeł święconej wody obawiam się przeistoczenia w osobę publikującą zdjęcia swojego talerza, blog musi na razie posłużyć jako jedyne narzędzie mojej ekspresji. Te osiemdziesiąt pięć słów w jednym zdaniu, zapewne ze złą interpunkcją, tytułem wstępu. A premiera zabawnej anegdoty następuje teraz. Now. Jak napisałyby Czarlizy i Dżesiki na Instagramie, w komentarzu akompaniującym zdjęciu z chłopcem lub z talerzem. 

Na kampusie Uniwersytetu Telawiwskiego jest kilka miejsc, gdzie można kupić nienajgorsze drugie śniadanie lub lanczyk, ale moja wrodzona polska oszczędność wiodąca lud do Biedronek każe mi żywić się w darmowej stołówce mamy Motka, pozwalając jedynie na śmietankowego loda z McDonald’sa za 3 szekle. Ten lód to nagroda za napisanie dwóch akapitów pracy magisterskiej dziennie, co uznaje za szczyt mojej efektywności. Jakiś czas temu (zanim los się odmienił – może nie diametralnie, ale dość znacząco), płacąc za wspomnianego loda, odkryłam, że mam w portfelu banknot pięciodolarowy. Nadziwiłam się, nagłowiłam, stwierdziłam, że to zapewne napiwek od jednego z klientów mojej restauracji (bardziej pasowałoby tu określenie letni obóz pracy, wystąpił bowiem taki element jak kapo Asaf, przy czterdziestostopniowym upale karcący za obijanie się przy kraniku z zimną wodą), który  po tygodniu spędzonym na plaży nie zorientował się, że obowiązującą w Izraelu walutą nie jest American Dolar. Czym prędzej więc wybrałam się, nie do Betlejem, a na pocztę przy ulicy Chaim Levanon i  postanowiłam moim banknotem zahandlować, w ręku trzymając jeszcze niedokończonego loda. Z amerykańskim uśmiechem na ustach, kompatybilnym z walutą, podeszłam do okienka i zażyczyłam sobie jego wymiany na szekle. Osiemnaście przecinek pięć szekli dokładnie (czyli trzy jogurty w supermarkecie lub niecałe trzy bilety na autobus miejski, gdyby ktoś chciał sobie zobrazować). Urzędnik poczty uśmiechnął się nieco drwiąco (ale nie zostańcie przez to antysemitami, proszę!) i powiedział: „So what, you want to buy another icecream?” (to że kierowcy autobusów, starzy i śmierdzący papierosami taksówkarze, panie w bibliotece, kasjerki w SuperPharmie, dosłownie każdy w Izraelu, mówi po angielsku nigdy nie przestanie mnie zadziwiać). Poczułam wtedy, że osiągnęłam dno* mojego ubóstwa i wiedziałam, że muszę zacząć działać.

Tak kiedyś zacznie się moja książka, będzie to Bildungsroman, opisująca dzieje biednej emigrantki z Europy Wschodniej, dzielnie pokonującej przeciwności losu w pustynnym kraju na Bliskim Wschodzie. Wkrótce po osiedleniu się na stałe w nadmorskiej metropolii, protagonistka – wciąż jeszcze nieposiadająca statusu rezydentki – rozpocznie karierę w sieci hoteli, gdzie niestrudzenie od 7.30 do 10.30 będzie serwować śniadania i cieszyć się, że może za darmo pić świeży sok z kibucowych pomarańczy i  jeść słodziutkie koszerne croissanty, a w podzięce za zaangażowanie dostanie szlafrok (pewnie pozostałość tych zamawianych do hotelu) od swojej menadżerki. Popołudniami i wieczorami, z determinacją dorównującą Martinowi Edenowi, przy blasku jednej żarówki będzie komponować finalne strony swojej pracy magisterskiej. W przeciwieństwie do Martina, znajdzie jednak szczęśliwą miłość. Motek, wrażliwy artysta, który porzuci marzenia o filmie i zacznie pracować w korporacji, będzie wspierał ją duchowo i finansowo, aż do momentu kiedy dostanie wizę pracowniczą i jej kariera zawodowa, wreszcie ruszy z kopyta. Tak, tak…

A tymczasem w Izraelu mamy sezon (relatywnie krótki, zaczynający się z reguły po Pesach i trwający kilka tygodni) na owoc, którego wcześniej nie znałam. Szesek (שסק)(po angielsku loquat; polski odpowiednik chyba nie istnieje) podbił moje podniebienie i zajadam się nim ostatnio codziennie. Owoc rośnie tylko na północy Izraela, przy granicy z Libanem i z Syrią, a tata Motka cały czas opowiada, jak, będąc w wojsku, właśnie gdzieś na wzgórzach Golan, razem z innymi poborowymi zrywali szesek prosto z drzew. Mnie owoc w smaku trudno porównać do innych znanych w Europie. Jest wodnisty, trochę kwaskowy - jeśli nie jest bardzo dojrzały, a dojrzały jest słodziutki i naprawdę pyszny. Kończy się za to sezon na truskawki (pierwsze pojawiają się już w lutym), bo robi się zbyt gorąco. No coż, na truskawki przyjadę do Polski. Albo i nie. Bo magisterka będzie gotowa bardziej na Wszyskich Świętych niż na Dzień Dziecka.

Panie i Panowie, nieśmiało macha do Was szesek.



From Zion with love,
Critter of Zion.


* Dno to pojęcie względne, moi drodzy, co każdy student-nieudacznik powinien wiedzieć najlepiej. Będąc jeszcze w Polsce i zawodowo parając się staniem w kolejkach do dziekanatu, niechcący słyszałam rozmowę dwóch dziewczyn (jedna była grubawa, druga chuda, ale niezbyt ładna i pankówa w glanach, za to miała chłopaka, czego grubawa jej ewidentnie zazdrościła i nie potrafiła jej pomóc w kwestii relacji na odległość, wynoszącą, uwaga, blisko 150 kilometrów), z których jedna doradzała drugiej (pankówa grubawej humanistce) zapuszczanie włosów i sprzedanie ich w celu zarobienia na wakacje. Cóż to mogą być za wakacje za włosy pankówy? Czyżby postanowiła ratować swoją miłość w Boszkowie? A może razem z chłopcem, tuż po niezdanej sesji letniej, zaszyją się razem na daczy w Mietkowie?
 

Wednesday, February 13, 2013

Izraelski humus z dedykacją



W tygodniu naznaczonym stygmatem abdykacji papieża, żadna wiadomość nie jest nie jest w stanie wywołać większego zainteresowania (może z wyjątkiem gali Viva Najpiękniejsi, bo nią właśnie żył dzisiaj portal Gazeta.pl, który czytuję regularnie, zastanawiając się nad kolejnymi akapitami mojego opus magnum, w skrócie MGR). Gdyby jednak Katarzyna Kolenda Zaleska wiedziała, że właśnie publikuję przepis na najlepszy humus tej półkuli, zamiast z placu Św. Piotra, prowadziłaby relację z mojego pokoju. Jestem w stanie sobie taką sytuację wyobrazić (niech to odzwierciedla minimalny poziom sławy, do którego dążę) i dlatego odpowiem szczegółowo na pytania, które na pewno by padły. Przede wszystkim, pani Katarzyno (choć po dłuższym zastanowieniu stwierdzam, że po stokroć wolałabym, żeby był na jej miejscu Szymon Hołownia, bo przecież i jemu tematyka papieska nie jest obca), a więc pardon, panie Szymonie, wielokrotnie byłam proszona, żeby tę recepturę zdradzić. Wahałam się jednak, bo jest w dużym stopniu autorska, opracowana przeze mnie i Motka na podstawie przepisów dostępnych w języku hebrajskim tylko dla Żydów i Masonów, ale stwierdziłam, że dla dobra ludzkości nie mogę jej dalej trzymać w tajemnicy. Niemałe znaczenie miał tu mój chrześcijański odruch pomocy bliźnim. Dziś właśnie odebrałam telefon od zdesperowanej Marii R., która, znając moje bliskowschodnie koneksje, łkała do słuchawki, prosząc o ujawnienie przepisu. Oczywiście panie Szymonie, już uprzedzam pana pytanie. Naród wybrany życzy papieżowi dużo zdrowia, a zdrowie jak nic innego zapewniają właśnie strąki, czyli między innymi cieciorka, obecna w humusie w takiej ilości jak pan w moim sercu. Kokietuję troszkę pana i naszych telewidzów, bo w rzeczywistości serduszko moje należy w stu procentach do Motka, ale o tym publicznie opowiadać nie będę, chyba że za dobre pieniądze. Pora jednak zakasać rękawy i przygotować nasze danie, bogate nie tylko we składniki odżywcze, ale i ideologiczne piękno koegzystencji arabsko-izraelskiej. 

Potrzebne będą:

- ciecierzyca
- pasta tahini/tehina (do kupienia w sklepach ze zdrową żywnością, kącikach z egzotycznym jedzeniem w ekskluzywnych supermarketach, we Wrocławiu na jednym ze stoisk na Hali Targowej - importowana z Czech, kosztuje tam około 13 zł)
- oliwa z oliwek
- czosnek
- cebula
- sól
- soda oczyszczona
- cytryna
- papryka w proszku i posiekana natka pietruszki do dekoracji.

Ilości składników celowo nie podaję, bo najlepiej eksperymentować z proporcjami ciecierzycy i tahiny, odkrywając ulubiony smak. Ja na 500 gram cieciorki (to bardzo duża porcja, starczy na lanczyk dla 6 głodnych osób) dodaję około szklankę tahiny. 

Najważniejsze w przygotowywaniu humusu jest namoczenie ciecierzycy odpowiednio wcześnie i pozostawienie jej na 24 godziny (najlepiej wymienić wodę raz czy dwa razy, jeśli cieciorka będzie moczyła się krócej, tragedii nie będzie). Następnie ciecierzycę gotujemy w dużej ilości wody, dodając sól, sodę oczyszczoną (małą łyżeczkę), obraną cebulę i kilka ząbków czosnku, dopóki nie będzie miękka. Odcedzamy, a wodę, która została z gotowania przelewamy do osobnej miseczki, będzie nam jeszcze potrzebna do rozcieńczania pasty (zrobi się z niej brzydka brązowa galareta, ale nie należy się tym przejmować). Cebulę wyrzucamy, a jak hodujemy świnki (co z całego koszernego serca odradzam), to dajemy świnkom. Ciecierzycę razem z rozgotowanymi ząbkami czosnku (czosnek można dodać też świeży na tym etapie produkcji, wtedy będzie miał bardziej intensywny smak – ja akurat nie przepadam) miksujemy blenderem, dodając tahinę, sok z cytryny i sól, jeśli ta z gotowania to za mało na podniesienie ciśnienia tętniczego krwi. Z wyczuciem dodajemy naszej zgalareciałej wody, tak żeby humus miał jednolitą konsystencję standardowej pasty na kanapki. Podajemy w miseczkach lub na talerzykach, formując w środku charakterystyczne wgłębienie. Ozdabiamy papryką w proszku, posiekaną natką pietruszki i skrapiamy oliwą z oliwek. Humus najlepiej smakuje jedzony z pitą i popijany kolą, jak na telawiwskim bruku i szuku*

Beteawon!**

Humus profesjonalnie przygotował (z moją nieocenioną pomocą) i sfotografował Motek.

*szuk - targowisko
**Smacznego!

Critter of Zion.

Tuesday, February 5, 2013

The world’s greatest weddings, vol. 1 - Israel



Skądinąd doszły do mnie słuchy, że Drew Barrymore, córka chrzestna Stevena Spielberga i o dziwo nie Żydówka (nie pytajcie jak to możliwe) weszła w związek małżeński podczas najprawdziwszej (jak twierdzą gazety „tradycyjnej”) żydowskiej ceremonii ślubnej. Podobno - a nawet całkowicie prawdopodobnie i wiarygodnie, bo powołuję się na statystyki podane przez Ankę Grupińską w książce „Najtrudniej jest spotkać Lilit” (strony nie pamiętam, ale to przecie nie dysertacja doktorska) – wśród amerykańskich Żydów małżeństwa mieszane z osobami innych wyznań stanowią obecnie ponad 50% wszystkich zawieranych związków, co stanowi olbrzymią zmianę w porównaniu do lat sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych, kiedy nie były one społecznie aprobowane. Inne przykłady takich międzywyznaniowych związków (które jestem w stanie tu przytoczyć tylko dzięki wnikliwej lekturze gazet o renomie mniejszej niż Przekrój lub Tygodnik Powszechny) to córka państwa Clintonów, która jak każda potwora znalazła swojego amatora, a w dodatku okazał się nim być  dobrze zapowiadający się bankier żydowskiego pochodzenia (zwróćcie uwagę na stereotypowy dobór profesji do wyznania), albo Mark Zuckerberg (uosobienie kapitalistycznego zła) i jego azjatycka miłość o wdzięcznym imieniu Priscilla. Okazuje się jednak, że Drew, zewsząd otoczona wzorcem życia w Torze, pokochała Judaizm i być może (konsekwencję Drew w realizowaniu życiowych celów można poznać na podstawie przeanalizowania historii jej zrywanych zaręczyn) sama zostanie Żydówką, o czym z nieskrywaną radością donosi portal The Times of Israel. Z Drew zasilającą żydowskie szeregi teraz z pewnością czasy Izraela nastaną.

Póki co Izrael pozostaje bardziej tradycyjny niż Stany Zjednoczone i, co prawda, można zarejestrować tu każdy (nawet homoseksualny) cywilny związek małżeński zawarty w innym kraju, ale możliwości ślubu niereligijnego lub pomiędzy wyznawcami dwóch różnych religii nie ma.  Wszyscy zatem, Żydzi oczywiście, nawet ci uznający się za ateistów i agnostyków, amatorzy wieprzowych kotletów i dobrego drineczka w Jom Kippur, zeświecczeni chłopcy i dziewczęta, koniec końców decydują się na ślub religijny. 


O takim izraelskim wzorcowym ślubie opowiem - lepiej niż kronika towarzyska i reportażysta Paweł Smoleński razem wzięci, bowiem miałam okazję bywać nieraz. Niestety. Bo izraelskie wesele z założenia ma się zwrócić. Nikt nie liczy na to, że trzy żelazka od dalekich cioć i serwis Rosenthala dadzą się spieniężyć i opłacić videofilmowanie lub chociaż pół orkiestry.  Dlatego zasada jest prosta – trzysta szekli od osoby, co najmniej pięćset-sześćset od pary. My z Motkiem nigdy nie wykroczyliśmy poza minimalną kwotę, licząc na to, że tłumaczy nas fakt bycia bezrobotną emigrantką i aspirującym artystą (co naturalnie łączy się z bezrobociem, biedą i depresją). Nie wiem, jakie stawki obowiązują teraz w Polsce, może te kilkaset szekli nie jest dużą kwotą, biorąc pod uwagę, że w Izraelu nikt nie dokupuje bonusów w postaci kwiatów, maskotek, czy darowizn na schroniska dla psów. Trzysta netto i po sprawie. Tyle, że kiedy przekroczy się umowną granicę beztroskiej młodości, znajdującą się gdzieś koło trzydziestki, sezon wesel wydłuża się do (jeśli znaczenie tego znaczka jest znane także osobom bez matury z matematyki). My tego lata mieliśmy średnio jedno lub dwa wesela miesięcznie, licząc tylko najbliższych znajomych, bo znajomych z pracy nie mamy z wiadomych, smutnych, i przytaczanych tu wielokrotnie względów.

Motek wpadł więc na pomysł rekompensowania gotówkowych braków kreatywnym i niebanalnym prezentem i dla kilku znajomych par nakręcił filmy-niespodzianki. Przykład poniżej, można klikać i wyświetlać, Motek ucieszy się jak dziecko ze wzrostu statystyk. Filmik jest pastiszem teledysku do piosenki, którą każdy słyszał przynajmniej raz popijając nędzne piwo w Pasażu Niepolda (dla niewtajemniczonych – the place to be we Wrocławiu).  Występują znajomi i rodzina nowożeńców, w tym ja (w układzie z gibkimi Motkiem i Tedziem) w cekinowym żakieciku dla dodania blasku oraz dlatego, że styliści jednogłośnie orzekli, że cekiny są dobre nie tylko na wieczór. Hine!* A, fajne i bez hebrajskiego zaczyna być koło 1:30 min.



Inną atrakcją izraelskiego wesela, która mimo globalizacji i celowych działań Unii Europejskiej wymierzonych przeciwko unikalnej kulturze narodowej (tak mnie fantazja poniosła  na fali  wywiadu z panem Bosonogim w ostatnim numerze Vivy! – nie wiem czy ktoś kupił, bo przez gołą Nataszę Urbańską łatwo pomylić z Playboyem), nie dotarła jeszcze do Polski, są magnesy ze zdjęciami. Na każdym weselu jest zawsze dwóch fotografów – jeden pstryka zdjęcia tradycyjne, jeden na magnesy. Po kilku godzinach zabawy (i tu wypada jeszcze powiedzieć, że wesele w Izraelu nie kończą się nad ranem, ale trwają maksymalnie do 2-3 w nocy) wystawiana jest tablica z efektem polowań fotografa i zaczynają się ważyć ludzkie losy. Bo jeśli nie ma cię na chociażby jednym zdjęciu, to jesteś towarzysko stracony, jesteś na gorszej pozycji niż Lance Armstrong po przyznaniu się do stosowania dopingu i tak naprawdę nie warto się z tobą przyjaźnić. O zdjęcia trzeba zabiegać, trzeba być drapieżnym zwierzęciem, trzeba przykuwać sobą uwagę, bo inaczej nikt ci foty nie pstryknie. A kiedy ktoś niespodziewanie wpadnie do ciebie do domu, oceni cię właśnie po liczbie magnesów na lodówce. Nam póki co nie udało się zapełnić magnesami nawet drzwiczek do zamrażarki, więc na skali towarzyskości plasujemy się w okolicach zera absolutnego. Kolejne wesela jednak przed nami, Motek już w tej chwili został poproszony o drużbowanie w maju, miejmy więc nadzieję, że dobry horoskop na 2013 rok (pieniądze się szykują podobno) pozwoli nie tylko na napełnienie lodówki, ale i ozdobienie jej kolejnymi magnesami. 

Mama z babcią mówią, że jak to możliwe, że PUŚCIŁAM chłopa w kraciastej koszuli. Ano puściłam, w Izraelu rzadko kiedy pan młody ma krawat czy muchę, to i kratka nie wywoła skandalu.

Mazal tov!
Critter of Zion.

* Oto!